Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 3 listopada 2024

Przy progu Godzianowskiego kościoła ...wybierał się do księdza zgłosić, że wczoraj z rana...


Godzianów, kościół św. Stanisława ok.1902 r.


Przy progu Godzianowskiego kościoła św. Stanisława ...
- Matula siedziała ,kolejne dziecko do nieba  szykowała ; sukienkę, welonik, wianuszek, pończoszki, wstążeczkę i  poduszeczkę aby maleństwu w drodze ciepło było ...  Drżała  ze strachu bała  się tego co po drugiej stronie czeka na niego .Ukradkiem szlochała  w sercu wielki ból ściskała jak powiedzieć dziecku że go ostatni raz widziała. Stara wierzba która świadkiem  tych wydarzeń była  ,kroplami z zebranych łez ,taki przekaz potomnym zostawiła .Ileż to Ojców, Matek  na Księstwie było ,które swe Dziecię  do śmierci tuliło ....



Marysia Wysocka lat 4 ,powiększyła grono Aniołków w 1948 r.


''Po próżnicy lamenty, a płacze na darmo, bo musu człowiecze nie przeprzesz ,doli nie przemożesz ,ni tego, co być ma.... ''

„Przy progu” Gdzieś pomiędzy słowami zapisanymi w tej książce, pomiędzy tym wszystkim, co na wskroś ludzkie, zwyczajne , tradycja obyczaje ,zwykła proza życia wzloty i upadki .Jestestwo ,które dotyka każdego z nas ,historia własnego życia ,przychodzi do nas każdego dnia i każdego dnia jest inna i nie powtarzalna, tak jak nie powtarzalne jest nasze życie .

                             ''Oby tylko przeżył ''

[...]Z rana w kwietniu 1861 roku, po obrządzeniu konia i nakarmieniu całego inwentarza w Zapadach pod numerem 1, wysoki, ciemnowłosy mężczyzna ubierał się, golił. Zwali go Frona, ale on nazywał się Franciszek Kijo, tak jak jego dziadek. Był synem Małgorzaty z Kroców i Piotra Kijo. Od najmłodszych lat przezywano go Frona – jak wrona, bo jako dziecko bawił się z wronami. Lubił wszystkie zwierzęta, był cichy, zamknięty w sobie i pogodzony z losem. Zwłaszcza w taki dzień jak dziś. Dziś po obiedzie wybierał się do księdza zgłosić, że wczoraj z rana... Wczoraj umarł jego mały synek. Miał cztery lata, a taki był śliczny. W tydzień zmarniał, aż na samą myśl człowiek truchlał. „Cholera, cholera, straszna choroba” - mówili wszyscy. Bóg zabrał z jego domu niedawno najmłodsze dziecko, Leosia. Nie pierwsze dziecko mu już zabrał, ale siódme. Nie doliczyłby się tego, ale kreski sobie robił nożykiem. Skrobał je na drewnianym krzyżu, który stał na grobie jego ojca, Piotra. Ojciec mu zmarł dwadzieścia dwa lata temu, jesienią, w październiku i zimno było, tak jak dziś. Poprzedniej jesieni odszedł mały jak ptaszek Pawełek. Był to już drugi Pawełek, jaki zmarł Franciszkowi i jego żonie, Helenie. Ten pierwszy Pawełek to umarł na kolkę, a nie na cholerę. Obaj to samo imię nosili, obaj umarli w niemowlęctwie, więc już więcej tego imienia synom nie dawał, a i tak Bóg synów mu zabierał. Córki też zabierał, choć rzadziej. Kiedy zmarł jego ojciec, Piotr, to wtedy na pogrzebie ojca wymyślił, że będzie stawiał kreski na krzyżu ojca za każdym razem, kiedy odprowadzi jakieś swoje dziecko na cmentarz. Chciał bowiem, żeby dziadek wnuczków pilnował na tamtym świecie i doliczył się ich. Nawet nie pomyślał wtedy, że tyle kresek przyjdzie mu postawić. A teraz stawia kreskę siódmą, powierzając tym samym swojemu ojcu pod opiekę kolejnego wnuka. „Który to teraz jest rok?” - pytał sam siebie. I odpowiedział sobie, bo wiedział, który był rok, bo cyfry znał. Przeczytać je umiał i rozumiał, co wszystkie one oznaczają. Liter to nie umiał czytać ani polskich, ani ruskich, bo tyle ich jest, a każda dziwnie powykręcana i sama w sobie znaczenia nie ma. Cyfry to coś innego, bo jest ich mało i znaczenie same mają. Potrafił je rozumieć i używać. Przydatne były na rynku do liczenia pieniędzy i w ogóle dobrze było cyfry znać. Teraz Franciszek szedł po świadków, żeby już iść do księdza, bo czas był najwyższy.Zaraz za płotem zobaczył, że Szymon Śmieszków już tam stał. Krępy i niewysoki, czekał ubrany i uczesany, jak koń gotowy na pole, do orki. Był małemu Leosiowi za chrzestnego. O Boże, a teraz świadkiem śmierci będzie. Taka wola boska. Pozdrowili się i szli obaj po Jakuba od Bartosików, który obiecał, że pójdzie z nimi. Zatrzymali się przy szóstym domu i rozejrzeli, czy na nich nie czeka. Jakub jeszcze nie wyszedł, więc wpatrywali się w drzwi chałupy, a po chwili zaczęli rozmowę. – Tym dzieciom aniłkum, to dobrze w niebie jest, tak ksiundz mówił – zaczął Szymon Śmieszków. – Ano, ani głodu, ni chłodu – odpowiedział mu, choć wcale nie był pewien, że tak jest. Ksiądz tak mówił, ale czy tak jest? W myślach snuł dalej swoje rozumowanie. Myślał, czemu winne małe dziecko, czemu ma mu być źle. Bóg dobry zaopiekuje się nimi jak ojciec. Ale przecież Bóg ma tyle dusz pod opieką. Tyle ich jest, ile źdźbeł trawy na łące, ile kropel wody w jeziorze. Nie dojrzy każdego. Nie doliczy się tylu dusz. Jak nie Bóg ojciec, to dziadek Piotr, który też jest w niebie, dopilnuje swoich wnuków. Tak myślał Franio i było to jego jedyne ukojenie. Swojemu ojcu wierzył bezgranicznie, zawsze o co prosił, ojciec mu darował. Kochał go i nie odmówił, jak kiedyś, tak i teraz nie będzie głuchy na prośby syna. Był zatem spokojny, że jego dzieci w niebie mają się dobrze i niczego im nie brak. Zapadła cisza i trwała jakoś długo, zbyt długo, zatem dobrze, że już wyszedł Jakub. Wystrojony był jak na odpust, barwny jak kogut albo paw, czyli taki ptak pstrzący się kolorami. Franciszek widział takie cudowne ptaki namalowane w gazecie, która była u młynarza. No pewnie się tak ustroił, żeby się wyswatać którejś z córek Franciszka. Czas już im obu za mąż iść: i Kaśce, i Agnieszce. Ale ziemi w posagu nie mają. No i co, jak chce żony, niech bierze bez morgów. On dopiero co dom wybudował, przeprowadził się z Byczek do Zapad. A Bartosiki też mają w chałupie dwóch kawalerów jak byki, niemłodych, a córki jego są gospodarne i dobre. Ziemi im jednak nie da wianem. Ziemię musi pazurami trzymać dla syna ukochanego, dla Jasia, co już ma trzynaście wiosen i na pociechę rośnie. – Wite, pójdę do was, pomogę młócić i co tylko trzeba – powiedział Bartosik. – Będziesz to i będziesz. Do rozmaity roboty trza sie brać – odpowiedział mu Franciszek i już obmyślał, kto będzie pilnował, żeby Jakub u nich spodni nie zgubił. Kogo poprosić, żeby młodych doglądał? Matka mu umarła w 1859 roku. A skoro jej nie ma, to najlepsza będzie kuma Śmieszkowa. Da się jej kawałek placka, żeby siedziała u nich cały dzień. Ona od każdego grzechu dopilnuje. Oczy ma jak sowa i wypatrzy nawet cień. Wszędzie rozpustę widzi, nawet tam, gdzie jej nie ma. Rad był, że obmyślił, jak grzechu w domu uniknąć. Kiedy chce się córki za mąż wydać, trzeba przebiegłości większej od lisa. Wieże kościoła godzianowskiego było już widać, kiedy ocknął się z zadumania i znowu myśl o śmierci zwyciężyła nad codziennymi troskami. W kancelarii ksiądz Rojewski zapytał, o co chodzi i dowiedziawszy się, po co przyszli, otworzył księgę i zapisał co trzeba. Zapłacił mu Franciszek w kancelarii dwie brzęczące monety za wpis i jeszcze cztery za pogrzeb. Jeszcze za trumnę, grabarza i za świeczki. Miał już dość. Czuł się jak zbite zwierzę. Wszystko, co od tej chwili działo się, jakby obok niego było. Jakby przyglądał się temu z oddali. Po pogrzebie, przez kolejne dni robił wszystko bezmyślnie. Wszystko mu z rąk leciało. Zazdrościł zwierzętom, że takich zmartwień nie mają. Jedynie w zwierzętach dzikich i gospodarskich znajdował pocieszenie. Lubił je bardzo i nawet najtrudniejsze prace, byleby robione z bydłem, to robił chętnie. Gołębie trzymał i drób często karmił, choć to kobiece zajęcie. Rad przebywał z bydlątkami, a wszystko żywe stworzenie słuchało go jak mało którego człowieka. Nawet swoje przezwisko Frona polubił. Czas leczy rany i dwa tygodnie później Franciszek czuł się lepiej. Wtedy jak grom z jasnego niebo zaczęło się znowu. Helena, jego żona, biegała jak w ukropie. Jan jego ukochany, jedyny żyjący syn, dostał gorączki. Miał już trzynaście lat, jeszcze wczoraj był zdrowy jak ryba. Teraz leżał rozpalony, a Helka rozpaczała. Franciszka oblał zimny pot. Co począć? To dla niego trzymał ziemię, to dla niego wszystko robił. Jaś był jego jedyną nadzieją. Był? Jak można tak myśleć? On jeszcze żył. Oby żył. Oby tylko żył. Bez tchu, jak jastrząb poleciał Franciszek na cmentarz, koło krzyża ojca klęknął i prosił: „Ojciec, zróbcie cuś, coby Jasio nie umarł. Ojciec, lećcie do Pana Boga prosić. Jezuskowi przebłaganie najgoryntsze wystroić i przed Najświntszum Panienkum bijcie czołem. Wy już wiecie najlepiej, jak z Najwyższum instancjum rozmaicie gadać. Tacy obrotni byliśta, tato. Tato! Uproście, niech wezmą kogo innego, nawet mnie samego, ale tylko nie jego”. Wrócił do domu, a żona mówi, że gorączka Jasiowi spadła, że już i pojadł i dobrze jest. Ulżyło Franciszkowi. Nie na długo jednak. Parę dni później Helka zaczęła być słaba, mdleć. Jasio żyje, ale żona chora. Czyżby inne życie w zamian za Jasia Bóg sobie żądał? Zawołali znachorkę, starą Parzelichę. Ta kazała wódki sobie przynieść i z całą pewnością stwierdziła, że Helena, choć bardzo leciwa, oczekuje dziecka, a że dziś w nocy śnił się jej kogut, czyli, że to będzie syn. Franciszek zrozumiał, że tego porodu Helcia nie przeżyje. Przecież prosił, aby syna uratować, kogoś innego zabrać, a jego życzenie zostało wysłuchane. Dnia 1 października 1861 zabrał Pan Bóg Franciszka Kijo do siebie. Ludzie mówili, że to cholera zbiera swoje okrutne żniwo. Ale prawda pewnie była taka, że to Piotr od Kijów w niebie z uniżoną prośbą - „Oby tylko przeżył” - przed obliczem Boga Najwyższego stanął. Niestety, liczba dusz w niebie musi się zgadzać, więc należało kogoś innego z ziemi wziąć. Wezwano więc do nieba samego Franciszka, a nie Helenę, która szczęśliwie w wieku czterdziestu sześciu lat urodziła Wojtusia, pogrobowca po Franciszku. W roku 1862 znowu archanioł śmierci zabierał kolejne duszyczki, bo trzeba „Hosanna” śpiewać na niebiosach. Do chóru anielskiego dołączył więc mały Wojtuś, cichutko jak myszka usnął na wieki w ramionach matki. Uratowany od śmierci Jasio, wyrósł jak smukły pień topoli i żył szczęśliwie. Ożenił się z Kasią od Majchrów i wiedli spokojne życie do późnej starości. Franciszek liczył mu z góry wszystkie te lata, bo przecież liczyć umiał. Z wielką radością patrzył, jak dorastał, jak się żenił, jak bogacił i że miał wiele dzieci. Jeżeli któreś z wnucząt umarło w dzieciństwie, on czekał na nie u bram nieba, tak jak niegdyś czekał na swoje wnuczęta jego ojciec, Piotr. Prowadził je za rączkę do swoich, żeby się nie pogubiły.
Aż wreszcie doliczył się Franciszek roku 1905 i swego Jasia kochanego również zobaczył po drugiej stronie życia[...]



,,Przy progu'' .... pisane przez świętych obcowanie ...




''Karol 1809-1859'' [...] Skowronek w polu śpiewał wysoko, niemalże w chmurach. Budziło się życie po zimie, bo to szło na 25 marca, na Matki Boskiej Rozgrzewnej. Karol wziął Janka, najstarszego syna, i wybrali się na sumę do godzianowskiego kościoła. Kaśkę zostawił w domu z dzieciakami. Dwunastoletni Andrzej chciał jechać, ale Karol nie pozwolił. Chciał z Jankiem odbyć może już ostatnią, męską rozmowę. Czuł, że słabnie, że gaśnie, siły nie miał, a w nocy śniło mu się dziwnie. Ojce mu się śniły, że niby wołają go do siebie, a przecież on jeszcze dzieciom potrzebny! Janek szesnasty rok, Andrzej dwunasty, Wiktorka pięć, a Szczepanek jeszcze w kołysce. Toż to jeszcze drobiazg! Jakże sobie Kaśka poradzi bez niego! Gospodarka duża, prawie trzydzieści mórg, tylko te zapadzkie piaski kiepsko rodzą… Jechali do kościoła, Janek kobyłę batem świsnął, co by dobrze pod górę szła. – Janku, spokojnie, momy cas, niech kobyła nie zgrzeje się. Po zimie to i kuń niezwyczajny takiego galopu – powiedział Karol. Chciał, żeby wolno jechać i porozmawiać. Chciał ostatnią wolę synowi przekazać, ale jak tu zacząć? Łzy mu poleciały tylko, otarł je ukradkiem i udawał, że zachwyca się skowronkiem. Taki ptak nie sieje, nie pracuje, a Pan Bóg go używi. Może i moim niebożętom tak źle nie będzie, myślał. Pan Bóg już zabrał mu wcześniej Antosia, potem Agnieszkę, to po pierwszej nieboszczce Marysi, a z Kaśki na tamten świat Tomaszek, Grzesio i Mateuszek. Wszystkie malutkie, wszystkie do aniołków poszły. Teraz idzie on, czuje już oddech śmierci na sobie, aż go z niemocy i strachu zimny pot oblewa, ale co robić, człowiek się na to rodzi, żeby umrzeć. – Tatulu, a zabierzem na wóz starego Podkonia. Ledwo idzie, zgarbiony taki, na kijaszku się ino wspiera – zagadnął Janek. Spojrzał na ojca, który skinieniem głowy pozwolił na dobry uczynek. Zabrali Podkonia. Stary dziękował serdecznie. Oj, biedne też jego życie. Na wycugu u syna, wyrobnikiem ubogim jest, a przecież całą gospodarkę dzieciom oddał… A teraz stary niepotrzebny, bo do roboty niezdatny, do łyżki się tylko nadaje. Tylko tej łyżki mu żałują. Nie dziwota, młode też biedują, a teraz na przednówku, to niejednemu w brzuchu burczy. Jak komosa urośnie, to dopiero nagotują takich pierwocin i głodny brzuch oszukają. A i ta kapka mleka będzie, bo krowa się ocieli… I tak ponarzekali na ten człowieczy los, a tu już kościół i trzeba wysiadać. Janek przykrył konia derką i postanowił zostać przy wozie, a Karol poszedł do kościoła. Był tu tyle razy, tu chrzciły się jego dzieci, tu też miały swoją ostatnią drogę… Ksiądz Józef Rojewski siedział już w konfesjonale i słuchał spowiedzi. Karol stanął w kolejce, bił się w piersi i w myślach, i w sercu rachunek sumienia robił. Taki szczegółowy, z całego jego księżackiego życia, naznaczonego rytmem ziemi – karmicielki i niezłomnością chłopa. Spowiedź szybko szła, bo ksiądz spieszył się do odprawiania Mszy Świętej. Organy grały głośno, lud Boży śpiewał różaniec, kościelny zapalał świece. Bogatsi gospodarze stali na przodzie, a pod chórem tuliła się do ścian biedota. Wszyscy spragnieni tej niedzieli, tego słowa uczonego, co to ksiądz na kazaniu powie. Karol mógłby słuchać cały dzień. Tylko panny niektóre puszyły się jak te pawie, co u księdza przechadzają się w ogrodzie. Tylko patrzyły, która jaki wełniak ma, jakie pasy, jakie stroje, paciorki i kaftany, i korale te z dalekich mórz, co je w Jeżewie na rynku można od Żyda za wiela pieniędzy kupić. Karol obiecał Kaśce takie korale, ale niestety, słowa nie dotrzymał. Za to chałupę sprawił nową i to ważniejsze od korali… Jak raz nadeszła jego kolej, przeżegnał się nabożnie, uklęknął i powiedział wszystko, co na sercu i sumieniu, a zdawało mu się, że konfesjonale sam udręczony Jezus siedzi, cierpliwy i kochający. Karol takiej śmiałości nabrał i otworzył szeroko serce, jak Jezus ramiona na krzyżu. Ksiądz zdumiony, że u prostego chłopa taka wiara, udzielił rozgrzeszenia, pokutę zadał i poszedł do zakrystii, ubierać się do sprawowania Najświętszej Ofiary, bo zbliżała się godzina dziesiąta. Na początku sumy celebrans, w akcie pokuty, dokonał aspersji poprzez pokropienie ludzi wodą święconą. Potem ksiądz odmawiał długi pacierz i czytał Ewangelię. Karol wiedział, że ostatni raz żyw jest w kościele. Czasami ludzie czują takie rzeczy. Nawet nie żal mu było tego świata, bo tyle frasunku, roboty, biedy… Jezus też nie miał łatwo. Szedł na tę Kalwaryją w spiekocie. Tam za wodami i puszczami, tam, gdzie ta Święta Ziemia, to jeszcze gorzej niż w Zapadach, bo deszcz nie pada, a skwar niemiłosierny. Jakby nie mógł Jezus tu się narodzić, w Godzianowie, a nie tam – w Betlejem, gdzieś w świecie dalekim! Tylko, że wtedy to tu puszcza była, a tam w tej Ziemi Najświętszej to chociaż dużo ryb i rybaków, co sieci zarzucali, to i sobie Jezus apostołów powołał. A w Zapadach skąd by wziął apostołów i ryby do rozmnożenia, skoro same płotki i karasie w rzece. Mała ta rzeka, ale Jezus i z tym by sobie poradził, bo przecież u Boga nie ma nic niemożliwego. Rozmyślał Karol, bo tego, co ksiądz po łacinie mówił, to nic nie rozumiał. Dopiero ocknął się na kazanie, jego chyba ostatnie kazanie w życiu! A ksiądz grzmiał z ambony, do pokuty wzywał i ogniem piekielnym straszył. Mówił też o objawieniach Pięknej Pani, co ukazała się dziewuszce Bernadce, co po drzewo poszła w las. Ta Pani też wzywała do pokuty, a nazywała się Niepokalanie Poczęcie. On też nazywał się ładnie. Matka miała życzenie, aby na chrzcie dostał dwa imiona: Karol Boromeusz i Brunon. Trochę dziwne, ale ponoć wielcy święci tak się nazywali, co o nich zakonnicy w ciemnych habitach na misjach opowiadali. Ksiądz mówił dalej, że Jezus dla każdego sprawiedliwego szykuje mieszkanie w niebie. Jakie to mieszkanie będzie? Czy może modrzewiowy dwór? A może kamienica, taka co to w Skierniewicach przy rynku stoi? Może pałac? Już tam Bóg wie najlepiej. i że takie cuda, co oko nie widziało, będą w tym niebie! Karol za dużo w swoim życiu nie widział. Ze zbożem był kiedyś w Warszawie, do samej Wisły dotarł, to jechało się i jechało. Konie obroku i owsa zjadły, a świat taki obcy. Nie ma to jak Zapady: rzeka, pola i wszystko znane. A później Przeistoczenie, Karol niewiele rozumiał, tyle tylko, że był chleb, a teraz Najświętsze Ciało Pana Naszego, że sam Bóg przychodzi jako pokarm na życie wieczne, bo Jezus nie zostawił nas sierotami. A moje sieroty? Jezu, zajmij się nimi, skoro mnie zabierasz na niebiańskie pola. Tam będę kosił dorodne zboże… Bo chyba w raju żyto będzie rosło? Bo przecież on tylko umie koło gospodarki chodzić! Chyba, że Bóg mu tam inną robotę wymyśli, bo przecież młody jeszcze, równo pięćdziesiąt roków będzie, choć życie go nie oszczędzało, oj, nie! Ojciec też wcześnie pomarli. Potem spalili się od iskry parowozu, jak w Płyćwi mieszkali, to w Zapadach zakupił gospodarkę i od nowa się z Kaśką dorabiali i jak już postawił wszystko, to teraz trzeba ze świata zejść, ale chyba po tę obiecana nagrodę! Bo co może być po takim ciężkim życiu? Do karczmy nie chodził, ziemię szanował, z sąsiadami żył w zgodzie, o miedzę się nie procesował, a te drobne grzechy, to niech mu Jezus odpuści, bo to tylko z tej ludzkiej ułomności. Msza się kończyła, ksiądz na koniec ogłaszał jakieś carskie manifesty, ale Karol już nie słuchał, tylko z Bogiem pogodzony i ludźmi poczuł, że jest gotowy do ostatniej drogi. Pokłonił się jeszcze Matce Bożej z Dzieciątkiem, której wizerunek w głównym ołtarzu był. Matka Boska w złotej sukni, a sierpowaty księżyc pod jej stopami. Cała piękna, kochająca. Powierzył jej opiece swoją rodzinę i wiedział, że Maryja go nie zawiedzie, bo i on całe życie uciekał się pod jej obronę. Karol spojrzał na rzeźby świętych biskupów, Stanisława, bo to patron parafii i Wojciecha, bo to przecież patron Polski. Karol pomyślał jeszcze o odpustach. Nie będzie go już na Stanisława, Matki Boskiej Różańcowej ani na Marcina w listopadzie. Przeżegnał się chłop pobożnie i jeszcze na cmentarz, na groby poszedł, tylko czytać nie umiał i za bardzo nie wiedział, gdzie ojce leżą. I te malutkie mogiłki, gdzie jego dzieci pochowane, też odwiedził, ale pewności, czy dobrze trafił, nie miał. Zaraz on tu spocznie, ziemia przykryje jego spracowane kości czarną pierzyną, a dusza pójdzie po nagrodę obiecaną do nieba. Przy koniu stał zniecierpliwiony Janek: – Tatulu, wszystkie ludzie z kościoła wyszły, a wy ostatni – narzekał chłopak. – Głodnym już sielnie. – Synu, jedź no do wuja na Płyćwię, odwiedzę rodzinne strony – zarządził Karol, bo cniło mu się strasznie na ojcowiznę, co ją po pożarze zostawił. Niech no jego oczy zobaczą ostatni raz te pola. Z Bogiem pojednany, jeszcze z ziemią się pożegna, napatrzy, a potem to już wola nieba… – Tatulu, a coście tacy markotni ostatnio? – zapytał Janek. Już miał Karol zacząć tę trudną, męską rozmowę, ale zostawił ją na drogę powrotną. Zajechali, obejrzał Karol puste miejsce po spalonej chałupie, co to pod numerem drugim stała, obszedł trochę pola i poszli do swoich. Dostali kartofli z barszczem na obiad. Janek frycował, aż mu się uszy trzęsły, Karol z tego frasunku jadł z musu, dla niepoznaki, bo nie chciał rodzinie psuć obiadu. Janek jeszcze poleciał obejrzeć pociągi i pora było wracać. Karol przeżegnał się przed drogą, jak to miał w zwyczaju czynić i ruszyli do Zapad. Teraz Karol musiał już synowi powiedzieć, choć serce pękało mu z żalu… – Janek, mosz już szesnaście roków i pannę niedługo trza ci naleść – zaczął ojciec. – Tatulu, co wum? – zdziwił się Janek. – Ano to ci powim, boś najstarszy jezdeś. Słabnę, boleści mum, siły odchodzum i w te zniwa, to jus ty musisz som wszytko wykosić, bo przejmies gospodarkę. Dbej o matkę, bo cie urodziła. Dzieci nie ukrzywdź, ojcym dla nich mosz być i ziemie szanuj, bo to karmicielka. Resztę drogi przejechali w milczeniu. Ojciec zrzucił ten ciężar, a syn przyjął, bo innego wyjścia nie miał. W jednej chwili stał się dorosły. Zresztą nie on jeden, na wsi przecież tyle sierot. Karol gasł w oczach, w poniedziałek jeszcze wyszedł do obejścia, wszystkie kąty zobaczyć, gospodarskim okiem obdarzyć, a we wtorek po południu zakończył życie, tylko gromnica, co mu ją Kaśka do zimnej prawie ręki wsadziła, paliła się jasnym światłem i pokazywała drogę do nieba, gdzie robotnik poszedł po swoją zapłatę, ostatnia droga była chrześcijańska i anielski orszak zabrał Karola, a na spotkanie w progach Ojca Domu wyszła mu Litościwa Matka[...]


Stań przy progu , który gościnnie zaprasza…Może odnajdziesz tam i swoją przeszłość, a może także przyszłość?

 




W latach 1903-1905, został wybudowany nowy dom Boży ,św. Stanisława Biskupa w Godzianowie. Murowany, neogotycki z czerwonej cegły, z dwoma strzelistymi wieżami. Świątynię poświęcono uroczyście 1 I 1905 r., zaś konsekracji dokonał trzy lata później biskup sufragan warszawski Kazimierz Ruszkiewicz.







/  fot:Archiwum Cyfrowe Skierniewic

Godzianów, kościół św. Stanisława

Album z okazji 50-lecia kapłaństwa Księdza Kanonika Mikołaja Skrzypkowskiego, zdjęcie ze strony 7 Twórca: Nieznany /

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Profanacja i kradzież obrazu ''Świętej Rodziny'' - Miedniewice 1907 r.

   W dniu 6 czerwca , zbrodnicze ręce targnęły się na cudowny obraz Matki Boskiej w Miedniewicach. Obraz oprawiony był w złote ramy, wysadza...