,,Młodość jest czasem uczenia się, lecz żaden wiek nie jest na to za późny.
Historia jest najlepszym antidotum na złudzenia o wszechwładzy i wszechwiedzy''
Łączna liczba wyświetleń
wtorek, 17 września 2024
Wjeżdżamy do naszego Łowicza - 18 września 1939 r.
Dawny kościół świętej Trójcy i klasztor Dominikanów w Łowiczu - ul .Podrzeczna ,obóz przejściowy dla polskich jeńców wojennych 1939 r.
'' W niedzielę 17-go września w uroczystość Stygmatów św. Ojca Franciszka zamówiłyśmy w naszej intencji Mszę św., którą nam ks. Prefekt celebrował i było całodzienne wystawienie Najświętszego Sakramentu i miałyśmy cały dzień adorować. Wtem przychodzi rozkaz od niemieckiego oficera (bo Niemcy już Szymanów zajęli): „wszyscy obcy mają natychmiast klasztor i teren klasztoru opuścić”. Zrobił się niemały ruch na terenie klasztoru, a tu na domiar wszystkiego szaleje burza na dworze i pada deszcz, i aeroplany latają nam nad głowami. Mimo wszystkich trudności musimy w drogę wyruszyć. Jedziemy w kierunku Łowicza na Bolimów. Tu znowu spotykamy całe tabory wojska niemieckiego, które jest takie butne i z nas biednych się wyśmiewają. Pod strachem dojeżdżamy do Bolimowa i u jednego biednego gospodarza zatrzymujemy się, bo już się robi ciemno, a w nocy nie wolno podróżować. Ten biedny, poczciwy gospodarz w jednej izbie, którą posiadał, pościelił nam słomy na podłodze i tam przespaliśmy się. Ks. Prefekt i doktor w stodole pilnowali naszych rzeczy. Rano po skromnym śniadaniu wybieramy się w dalszą drogę do naszego kochanego Łowicza. Im bliżej jesteśmy domu, tym mocniej biją nam serca i różne myśli cisną nam się do głowy: jak też nasz klasztor wygląda? Czy w ogóle są chociaż mury naszego klasztoru? Nareszcie koło południa wjeżdżamy do naszego Łowicza, ale jaki okropny widok. Tu leży trup jeszcze nie pochowany, tam konie zabite, tu znowu dopalają się resztki domów i kościołów. ....
poległy-żołnierz-września
fragment :
'' WSPOMNIENIA BERNARDYNKI ŁOWICKIEJ WERONIKI KEMPYZ OKRESU II WOJNY ŚWIATOWEJ''
....Wszędzie smród i zaduch. Całe miasto wygląda jak gdyby wymarło. Tylko co parę kroków stoi butny, niemiecki żołnierz z karabinem w ręku. O Boże! Wreszcie widzimy nasz kochany klasztor, na widok którego serca na chwilę jakoby w piersi zamarły i oczy napełniły się łzami. Czy to naprawdę ten sam klasztor, który trzy tygodnie temu był tak pięknie odnowiony? Z daleka widzimy, że dachu zupełnie nie ma. Mury i ściany poszarpane, i okna powyrywane. Wjeżdżamy na podwórze. Bramy nie potrzebuje nam nikt otwierać, bo mur przez bomby rozwalony.
A na podwórzu klasztornym brudu, brudu i jeszcze raz brudu! W klasztorze i przy klasztorze pełno obcych ludzi. W szopie leży kilka trupów nie pochowanych. W klasztorze jest szpital powiatowy i Czerwony Krzyż, bo szpital został przez Niemców doszczętnie spalony. Siostry nasze, które zostały na miejscu, witają nas serdecznie i prowadzą do budynku szkolnego. Tam również wszystkie szyby w oknach wybite, ale budynek jest cały, bo ten budynek ma w przyszłości tysiącom ludzi, a szczególnie dzieciom dać schronienie i stanowić ich dom rodzinny. Po skromnym obiedzie przyglądamy się trochę bliżej klasztorowi.
Klasztor jest na zewnątrz zupełnie zrujnowany, okna wszystkie bez szyb, niektóre drzwi wyrwane, dach na klasztorze i kościele zupełnie zniszczony. Do kościoła wpadł szrapnel i wyrwał dwa okna na wylot. Więc cały sufi t w kościele zniszczony i wszędzie pełno brudu i kurzu. Najświętszy Sakrament jest w Wieczerniku i tutaj się dotąd odprawiało nabożeństwo....
Klasztor łowickich bernardynek z uszkodzeniami po działaniach wojennych
....W klasztorze na górze i na dole pełno rannych żołnierzy i cywilnych chorych
i rannych. Jeden tylko kapitularz jest wolny, który my na razie zajmujemy. Nasza s. Jadwiga ma w dwóch celach matki z niemowlętami, którymi się opiekuje, ale jest już zupełnie wyczerpana. Na razie dał nam szpital jeszcze trzy cele do naszego użytku. Na widok takiego strasznego spustoszenia ogarnęło mnie chwilowe zniechęcenie. Chciałam uciekać stąd, pójść szukać innego klasztoru. Wtem słyszę głos wewnętrzny „nie”! Trzeba zabrać się z całą energią do pracy, bo wszystkiego można dokonać przy pomocy Bożej, silnej woli i poświęceniu. Proszę matkę Ritę, żeby się zajęła naszą kuchnią.
Ja natomiast muszę odtąd oddać się zupełnie pracy zewnętrznej. Naj przód trzeba pomyśleć o dachu na kościele i klasztorze, bo co będzie, gdy przyjdą deszcze i śniegi. Dowiaduję się, że u pana Klejnego jest papa, ale bardzo rozchwytywana. Trzeba zaraz po nią jechać, bo inaczej braknie. Tam znowu pilnują niemieccy żołnierze z karabinami, więc każdy się boi. Co tu robić? Udało mi się namówić Władka z ogrodu i pojechałam z nim razem po tę papę. Jedziemy po drugi wóz. Przyłączył się do nas pan Laskowski, żeby nam pomóc, a tu żołnierz niemiecki z karabinem w ręku zatrzymuje nas i mówi, że to jest kradzież. Tłumaczę mu po niemiecku, że to jest potrzebne na szpital, a on na to: „gut, gut”! Pan Laskowski bierze się od razu do roboty, do pokrywania dachu, ale brakuje jeszcze desek. Pan Dąb nasz dobrodziej, daje nam deski bez pieniędzy na wypłatę, więc można już chociaż prowizorycznie dachy pokryć. To jest dopiero jedna rzecz, a tyle innych kłopotów. Zima nadchodzi, a tu klasztor ani szpital nie ma węgla i sama nie wiem, gdzie się po ten węgiel zwrócić. Idę do tzw. Ortskomendantury (Ortskommandantur). To jest najwyższa władza wojskowa dla ludzi cywilnych na cały nasz powiat. Tam jest tyle narodu, że trudno się przepchać. Udało mi się jednak przedostać do środka i otrzymałam kwit na 150 m3 węgla, który tam gdzieś jest w drodze. Uradowana idę z tym kwitem do pana Klejnego i p. Otto, bo takie miałam skierowanie, a oni się ze mnie śmieją i mówią: „żeby to siostra chociaż 10 m3 otrzymała, to byłaby wielka łaska”. A jednak w sam dzień św. Naszego Ojca Franciszka otrzymujemy 150 m3 węgla, cały wagon. Wielka Opatrzność Boża, która nam już zawsze towarzyszyła.
Na drugi dzień przychodzi ks. Pamulak od ks. Dziekana i prosi, żebym czym prędzej poszła ratować ks. Karasińskiego, proboszcza ze Zdun, który jest przez Niemców aresztowany na ulicy Piłsudskiego. Biorę ze sobą s. Kazimierę i idziemy do kapitana Deitla, który był komendantem nad wszystkimi jeńcami i proszę go bardzo o zwolnienie księdza. Obiecał mi, że zaraz sam tam pójdzie. Poszłyśmy prędko do tych koszar, a tam tyle ludzi za parkanem się znajduje. Weszłam do środka. Biedny ks. Karasiński tak się bardzo ucieszył, że nie chciał mnie puścić, żebym go tylko mogła uwolnić. Niedaleko nas stoi też jakiś ksiądz, ale po cywilnemu ubrany. Odwraca się do mnie i mówi: „siostro, ja jestem też księdzem. Niech siostra mnie też ratuje i niech siostra od nas nie odchodzi”. To był ks. Gajdus z Pomorza, wielki patriota i gorliwy kapłan, który się bardzo poświęcał i dużo zasług koło rannych żołnierzy położył. S. Kazimiera poszła do klasztoru po obiad dla tych dwóch księży, a ja zostałam z nimi w więzieniu. Po chwili przychodzi kapitan Deitel. Ja wskazuję mu księży, a on na to: „księża są wolni”. Z wielką radością poszłam do domu, żeby s. Kazimierę wstrzymać z obiadem, a księża niemniej uradowani poszli do ks. dziekana na obiad. To był dopiero początek ratowania ludzi z okrutnych hitlerowskich szponów. Ks. Gajdus zatrzymał się u nas w klasztorze, tu też był ks. Lipski też
z Pomorza. Ks. Kopczewski nasz kapelan wyjechał do Warszawy na początku wojny, bo u nas nie miał co robić, albo raczej dla niego było za mało pracy. W Warszawie zatrzymał się w szpitalu Św. Ducha i tam dużo pracy i zasług położył. Ks. Gajdus gorliwy kapłan i wielki patriota jak już wspomniałam, zwraca się do mnie: „matko, nasi żołnierze ranni w szpitalach zostają zupełnie bez pomocy duchowej i materialnej, umierają bez pociechy religijnej. My musimy im przyjść z pomocą”. Poszłam zaraz do lekarza naczelnego. Był to Niemiec inteligentny i poważny dr Haman. Prosiłam go bardzo, żeby on mnie i księdzu dał pozwolenie chodzić po szpitalach i nieść tym naszym bohaterom, a obecnie biednym rannym pomoc i pociechę. Otrzymałam dla siebie i księdza przepustkę, na którą nam wolno było we wszystkich szpitalach rannych żołnierzy odwiedzać i nieść im pomoc tak duchową jak materialną, ale tylko w oznaczonych godzinach. Po otrzymaniu przepustek poszliśmy zaraz do szpitala. Co za okropny widok przedstawił się naszym oczom. W jak opłakanych warunkach znajdowali się nasi biedni ranni żołnierze. Leżeli w brudnej bieliźnie, albo zupełnie bez bielizny na ziemi na barłogu. Na nasz widok wyciągnęli do nas ręce, zaś ks. Gajdus do nich w te słowa przemówił: „bracia moi najmilsi, dzieci kochane! Przychodzę do Was z Matką Wikarią, by wam pomóc, by wam ulżyć w cierpieniu. Będziemy tu do was przychodzili codziennie i co tylko będzie w naszych siłach będziemy wam tak duchowo jak i materialnie wspomagać”. Odtąd ten gorliwy apostoł chodził codziennie po wszystkich szpitalach, czołgał się przy tych rannych żołnierzach na kolanach, a czasem nawet na brzuchu, żeby ich wyspowiadać. Po spowiedzi poszedł im zanieść Komunię św. Towarzyszyła mu s. Kazimiera. Po Komunii św. bardzo rzewnie do nich przemówił w te słowa: „bracia kochani! Wszyscy was opuścili, straciliście wszystko, zdrowie, rodzinę i Ojczyznę, ale Chrystus was nie opuścił, bo przyszedł do was, żeby was pocieszyć”. Odtąd chodziła s. Kazimiera codziennie z ks. Gajdusem po wszystkich szpitalach. Nosiła im lekarstwa, owoce, mleko, chleb i bułki. Poszły później z s. Teresą obydwie po mieście i po wsiach zbierać bieliznę dla tych biedaków. Ja tymczasem musiałam się zupełnie poświęcić pracom społecznym i charytatywnym. Naj przód trzeba było pomyśleć o szpitalu, który się mieścił w naszym klasztorze. Dachy już p. Laskowski jako tako pokrył, ale w oknach nie ma żadnej szyby. Chorzy bez łóżek, bielizny, pościeli i żywności. Chodziłam więc od rana do wieczora po wszystkich urzędach i prosiłam o rzeczy potrzebne, a Opatrzność Boska czuwała nad nami. Wszystko się, chociaż z wielkim trudem, załatwiło. Ale czy to tylko na tym się moja praca kończyła? Od rana do wieczora przychodzili ludzie do klasztoru z różnymi prośbami tak, że trudno wszystko wyliczyć. Jednym Niemcy zabrali mieszkanie. Trzeba było pójść im pomóc się bronić. Drugich aresztowali, trzeba było iść ratować. Inni nie mieli co jeść, inni znowu w co się ubrać, a jeszcze inni, żeby im przepustkę wyrobić, żeby się mogli dostać do swoich rodzin. Kiedy nareszcie dzień minął, to naprawdę wieczorem czułam się zupełnie zmęczoną, ale za to ile radości w sercu i zadowolenia wewnętrznego i wdzięczności dla Boga, że raczył użyć mnie niegodną jako swoje narzędzie do ratowania bliźnich braci moich. Wojna z Polską się skończyła. Była do 27-go września 1939 roku. Warszawa się do końca bohatersko broniła i bohatersko poddała. Ośmiuset polskich oficerów z ks. dziekanem Tomiakiem45 i ks. kapelanem Kornackim46 przydzieleni zostali do Łowicza i umieszczeni w koszarach na Blichu. Boże, z jakim uczuciem myśmy ich witali! Przecież to nasi bohaterzy, to sam kwiat naszego wojska. Co ich teraz czeka? Wszyscy zostaną wywiezieni do Niemiec. Toteż ten krótki czas, co jeszcze z nami zostaną musimy jak najlepiej wykorzystać, jak najbardziej im uprzyjemnić. Ale kto znowu tej misji się podejmie? W pierwszym rzędzie nasze siostry. Każdy z nich ma jakąś prośbę, czy życzenie, czy zlecenie do swoich rodzin,
a my ze swojej strony staramy się z jak największą miłością i poświęceniem wszystkie ich potrzeby zaspokoić. Codziennie zanosimy im obiady, kupujemy dla nich ciepłe koszule i bieliznę, i różne zlecenia do ich rodzin załatwiamy, i także na niedzielę wozimy im przybory do Mszy św., żeby mieli możność uczestniczyć w Najświętszej Ofi erze. Trzeba było być naocznym świadkiem ich tęsknoty za
Najświętszą Ofiarą. Otóż w ostatnią niedzielę przed ich wyjazdem do Niemiec do oflagu, ks. Kornacki myślał, że ich w nocy wywiozą. Tymczasem zostali jeszcze na niedzielę, więc dał mi trochę późno znać, żeby przywieźć przybory do Mszy św. To jak nas z daleka zobaczyli, że jedziemy, cieszyli się jak małe dzieci, z radości skakali i wołali: „siostry jadą! Będziemy mieli Mszę św.” Ks. Kornacki
pożegnał się z nami. Dał mi na pożegnanie krzyż pułku, który do dzisiaj wisi u mnie w celi, i powiedział do mnie: „niech Matka ten krzyż przechowa i odda go jak wrócimy, a ile razy Matka spojrzy na ten krzyż niech westchnie za mnie do Boga”. Ja mu dałam swój kożuch, który mu na pewno bardzo się przydał, bo z oflagu poszedł do obozu w Dachau. Tam wspierałyśmy go jak tylu innych kapłanów
paczkami żywnościowymi. Muszę tu zaznaczyć, że najwięcej pracy i poświęcenia koło tych oficerów położyła s. Kazimiera i s. Anna. Ks. Gajdus, który jeszcze u nas był, zauważył, że ci oficerowie mają przy sobie sporo pieniędzy, które im wszystkie Niemcy zabiorą, jak ich będą wywozili do Niemiec. Namówił mnie, żeby trochę u nich po kwestować. Poszłam więc z s. Anną wieczorem do nich na Blich. Deszcz taki padał, błoto i ciemno, ale poszłyśmy, bo trzeba dach na klasztorze robić, a tu nie ma na to forsy. Dzięki Bogu zebrałyśmy 1500 zł. Była to wielka pomoc na początek. Któregoś wieczora przyjechało kilku niemieckich lekarzy i całą noc robili czystkę w naszym szpitalu klasztornym. Wszystkich żołnierzy zabrali i wysłali do Niemiec. Nasze siostry z całym poświęceniem i miłością usługiwały biednym rannym i chorym. Jeszcze teraz po tylu latach przychodzą dziękować za tak czułą
opiekę. Między rannymi żołnierzami w liceum był jakiś ks. Ignacy Węcławski z Pomorza, który był bardzo ciężko ranny. On nie był kapelanem wojskowym, ale ponieważ wojsko straciło swojego kapelana zabrali go po drodze ze sobą. Ten kapłan tak bardzo prosił, żeby go zabrać stamtąd do naszego szpitala, ale jak to zrobić? Ks. Gajdus nalega na mnie, żeby tego księdza stamtąd wydostać. Mnie
również było go bardzo żal, toteż postanowiłam sobie, że użyję wszelkich sposobów,
żeby go tylko wydostać i do nas przywieźć. Zwróciłam się do naczelnego lekarza dra Hamana, który się od razu zgodził na to. Kazał mi się zwrócić do kancelarii o wydanie mi wszelkich formalności w sprawie księdza. Sekretarz, jakiś kapral czy podoficer, który tam urzędował, ani myślał mi księdza wydać. Musiał to być zacięty hitlerowiec. On się rzucał i gadał, a ja na to się ironicznie uśmiechałam,
co go jeszcze więcej złościło i pyta mnie się: „z czego siostra się tak ironicznie śmieje?” A ja na to: „mi się zdaje, że pan major ma coś więcej do powiedzenia niż p. kapral; zaraz zobaczymy”. I wyszłam. Poszłam zaraz do szpitala na samym wstępie spotkałam dra Hamana i mówię mu, że w kancelarii robią mi takie trudności. Twierdzą, że to jest kapelan wojskowy. Na to mówi doktor: „w tej chwili pójdę na górę i sam sprawdzę jego papiery”. Pobiegłam prędko do księdza i ostrzegłam go, żeby się dobrze trzymał. Wszystko nam się doskonale udało. Doktor dał zaraz rozporządzenie, żeby pogotowie księdza do nas odwiozło. Była to jednak sprawa niełatwa. Ksiądz był bardzo ciężko ranny w brzuch i każde najmniejsze poruszenie go bardzo bolało. Trzeba było go na noszach nieść, ale do tego muszą
być ludzie. Tych musiałam znowu z miasta pozbierać i tak nareszcie dotarliśmy do klasztoru. W klasztorze czekał na nas ks. Gajdus, który się z prawdziwie braterską miłością zaopiekował księdzem. Jak księdzu wszystkie przygody opowiedziałam, to zawołał: „naprawdę matce się należy za ten czyn order «Pro Ecclesiae et Patriae»”.
Ale historii z tym księdzem jeszcze nie koniec. Rana nie chciała się zupełnie goić, przy tym bardzo cierpiał. Lekarze orzekli, że tutaj nie mają odpowiednich warunków i lekarstw. Najlepiej, żeby go można do szpitala do Skierniewic odwieźć. Łatwo to powiedzieć, ale jak tak ciężko chorego 25 km drogi przewieźć? Zaczęłam robić starania o samochód. Nie poszło jednak tak łatwo. U wojska nie
skorzystałam. Poszłam więc do magistratu do p. Wolfa, który był burmistrzem.
Odesłał mnie do Arbeitsamtu (urząd pracy), który był mi zupełnie nieznany. Zwracam się do
tego urzędnika niemieckiego, wyglądał odstraszająco na pierwsze wejrzenie, i proszę go o pomoc, żeby można biednego rannego do Skierniewic odwieźć. I o dziwo ten od razu z całą gotowością podejmuje się wszystko załatwić, żeby tylko chorego ratować, i mówi: „tak siostro, ja wiem co ta rana znaczy, bo ja byłem tak samo w czasie wojny światowej w brzuch ranny”. Było to w porze zimowej
i był mróz i śnieg. Dał nam konie i duże sanki. Na tych sankach ułożyłyśmy księdza i wyjechaliśmy przed południem z Łowicza tak, że byliśmy wieczorem w Skierniewicach. Można sobie wyobrazić, co to była za uciążliwa podróż. Biedny chory ksiądz bardzo cierpiał, ale nadzieja, że na pewno będzie mu lepiej wszystko. osładzała. A jednak biedny za trzy dni już umarł.
To pierwsze moje spotkanie i zapoznanie z kierownikiem Arbeitsamtu
Buchholzem przy tak pięknym czynie miłości bliźniego było opatrznościowe.
Zobaczymy później ile z jego pomocą wyratowałam Polaków, a szczególnie młodzieży
od przymusowej pracy w Prusach.....
Niemiecki funkcjonariusz Wilhelm Bucholtz, kierownik łowickiego Arbeitsamtu (Urząd Pracy),członek NSDAP, wsławił się szczególną aktywnością w wysyłaniu młodych ludzi na roboty do Rzeszy z powiatu łowickiego. Wyciągał ludzi z domów z kościołów .Organizował łapanki młodzieży w mieście w dzień ,a po wsiach przeważnie nocami .
....Trzeba było teraz pomyśleć o naszym ks. kapelanie Kopczewskim, który dotąd był w Warszawie, bo chodziło o jego osobę i o nas, które zostałyśmy bez kapelana. Ks. Gajdus i ks. Lipski musieli na rozkaz ks. dziekana Łowicz opuścić. Dobrze, ale jak się dostać do Warszawy? Była tylko jedyna komunikacja: wojskowe samochody ciężarowe. Znajdował się za starostwem jeden oddział wojska niemieckiego z Bawarii, którzy gotowali zupy i wozili codziennie samochodami w dużych bańkach dla ludności warszawskiej. Naturalnie była to propaganda.
Zwróciłam się do komendanta tego oddziału z prośbą, żeby nam pozwolił się z nimi razem do Warszawy zabrać, na co on się zgodził. Pojechałyśmy z s. Anną zaraz na drugi dzień. Było to w połowie października. Podróż była bardzo ciężka, ale zajechaliśmy szczęśliwie do Warszawy. Biedna, kochana nasza Warszawa, jak okropnie zniszczona. Na jej widok nie mogłyśmy się powstrzymać od łez. A jednak był to dopiero początek drogi krzyżowej Warszawy. Ta droga pełna boleści będzie się ciągnąć przez cały czas okupacji i skończy się straszną Golgotą w czasie powstania. Dotarłyśmy nareszcie do szpitala Św. Ducha i zastałyśmy tam naszego ks. kapelana, ale jak bardzo zapracowanego. Nasz kochany ks. kapelan spełniał tam wszystkie funkcje w tym szpitalu. Był kapelanem, dyrektorem i administratorem. Siostry szarytki w żaden sposób nie chciały się zgodzić, abyśmy księdza ze sobą do Łowicza zabrały. Wystarały się u ks. prałata Fałęckiego, który również nie pozwolił księdza zabrać, więc został jeszcze 2 tygodnie w Warszawie. Pod koniec października pojechałam jeszcze raz i przyjechał ze mną razem i z s. Anną do nas do klasztoru. Na razie zajął się klasztorem i szpitalem jako kapelan, a pracy w szpitalu było dużo, bo rannych i chorych była wielka liczba. Tym czasem zbliża się zima, a tu tyle nędzy koło nas, na mieście, tylu głodnych, którzy naprawdę nie mają znikąd żadnej pomocy. Uradziliśmy wspólnie z ks. kapelanem, że założymy kuchnię przy klasztorze pod nazwą Kuchnia dla najbiedniejszych i będziemy codziennie dla najbardziej potrzebujących bezpłatnie wydawać obiady. Trzeba jednak najpierw urządzić tę kuchnię. Ks. kapelan mówi mi, że przy koszarach są nowe polskie polowe kuchnie. Niech więc matka pójdzie i poprosi komendanta, może matce się uda na razie chociaż jedną taką kuchnię otrzymać. Widać, że miałam szczęście, bo udało mi się otrzymać dwie kuchnie polowe. Teraz już były kotły, ale na razie nie było w tych kotłach co gotować, a tu tyle
głodnych dzieci, starców, którzy przychodzą do klasztoru i proszą o pomoc. Zwróciłam się znowu do Niemców i otrzymałam od nich przez dwa tygodnie codziennie kilka dużych baniek zupy, po którą sama codziennie jeździłam i ze siostrami rozdawałam. Tymczasem ukwestowałyśmy trochę produktów i zaczęłyśmy gotować obiady dla wszystkich potrzebujących bez różnicy wyznań i bezpłatnie. Ale znowu drugi kłopot. Kuchnia polowa stała na podwórzu bez żadnego schronienia, a zima nadchodzi. Trzeba pomyśleć o jakim takim dachu nad głową. Zrobiłyśmy ze starych desek szopę. Naokoło pełno szpar i dach dziurawy. W tej kuchni s. Kazimiera ze s. Teresą całą tak ciężką zimę gotowały, toteż nic dziwnego, że ręce i nogi poodmrażały. Na razie korzystało 200 osób z tych obiadów,później zwiększyła się liczba na 600 osób, a w czasie Powstania Warszawskiego
było przeszło 1000 osób. ...
Kolejka po posiłek u bernardynek w czasie wojny
.... Z początku było trudno otrzymać coś z urzędów niemieckich produktów żywnościowych, a przecież trzeba jeszcze było myśleć o klasztorze i szpitalu. Z początku miałyśmy tylko zawsze zupę i chleb na obiad. Chleba każda siostra mogła brać ile chciała. Zdawało się jednak s. Ricie, że może nam braknie chleba, żeby lepiej siostrom chleb wydzielać. Zrobiło mi się strasznie żal sióstr i mówię do Matki Wielebnej: „niech Matka Wielebna nie żałuje chleba siostrom.
Nam starczy, a jeżeli braknie, to wezmę worek na plecy i pójdę żebrać, ale nie pozwolę siostrom głodować”. I Pan Bóg dopomógł, że naprawdę siostry przez cały czas miały jedzenia pod dostatkiem.
Ks. Kopczewski oddał się z całym poświęceniem współpracy przy kuchni dla najbiedniejszych. Byliśmy tego samego zdania: żadnemu potrzebującemu nie odmówić pomocy, ale wszystkie trudności pokonać, żeby tylko doli ludzkiej chociaż trochę ulżyć. Toteż kochany ks. kapelan chodził po mieście i żebrał, jeździł po wioskach z nami w mrozie, śniegu, deszczu i zimnie. Po okolicznych parafiach wygłaszał kazania, za które otrzymał od księży proboszczów tackę na biednych. Siostry także kilka razy przy kościołach mimo zimna kwestowały na biednych. Czasem, jak nie było już co do kotła włożyć, brał ks. kapelan laskę do ręki i poszedł na miasto kwestować. Po niedługim czasie wracał. Przyniósł kilkaset złotych i trzeba było zaraz też pojechać po kilka worków kaszy czy fasoli, które też
otrzymał. Na Boże Narodzenie urządziłyśmy Gwiazdkę dla naszych biednych. Siostry przez kilka dni i nocy pracowały nad tym, przeważnie s. Kazimiera i s. Teresa, żeby każdy z tych biednych otrzymał placek, chleb i kiełbasy. Nie było to tak łatwo na tyle osób wszystko przygotować, ale wszystek trud nie mógł pójść w porównanie z tą radością, jaką się sprawiło tym biednym ludziom. Tymczasem znowu nowy kłopot. Nasza klasztorna kuchnia się zepsuła, bo rura, która ogrzewała duży kocioł z wodą przepaliła się. Wystarałam się w starostwie u p. Potapo, które ze względu na szpital wszystkie remonty kuchni pokryje. Musiałam wyjechać wozem z s. Anną w stronę Kiernozi49 dla biednych szukać
kartofli i zboża. Mróz był silny ponad 20 stopni, a myśmy cały dzień jeździły po różnych dworach, tak że wróciłyśmy dopiero późno wieczorem zmarznięte do domu. Wielebna Matka nie robiła mi żadnych trudności w moich pracach, ale przeciwnie co tylko mogła, to ułatwiała. Kartofle tak bardzo potrzebne otrzymałyśmy, ale trzeba było teraz po nie pojechać. Tu już s. Anna sama zaofiarowała się
to załatwić. Zaczęłam robić starania o trzy córki p. kapitana Drozda, które znajdowały się za granicą, żeby je do Łowicza sprowadzić i nimi się zaopiekować. Były to sieroty. Najstarsza miała lat szesnaście, najmłodsza pięć lat. Matka umarła przed wojną, a ojciec zginął teraz na wojnie. Udało nam się je sprowadzić i klasztor się nimi przez cały czas niemieckiej okupacji opiekował. Dostały w klasztorze mieszkanie, utrzymanie, ubranie i wykształcenie. Ich wychowaniem z prawdziwą macierzyńską
troskliwością zajmowała się s. Rita. Niemało też zasług koło nich położył ks. Kopczewski. Teraz robiliśmy starania z ks. Kopczewskim o sprowadzenie dzieci p. Mroczkiewicza, co nam też się udało.
W grudniu nareszcie napisała matka Apolinara z Wilna50. Tak chciałaby wrócić do nas, ale musi mieć zaświadczenie od tutejszych władz niemieckich, że te zgadzają się na jej przyjazd. Zaczęłam robić starania po różnych urzędach, dokąd nie otrzymałam upragnionego papieru. Matka Apolinara wyjechała w kwietniu 1940 r. i przyjechała do nas w czerwcu 1940 roku. Wyglądała okropnie mizernie.
Przez 2 miesiące trzymali Niemcy wszystkich Polaków w obozie przejściowym. Tymczasem znowu wojsko niemieckie chciało zająć plebanię ks. prałatowi, więc znowu trzeba było chodzić i prosić, aż się udało, ale dużo koło tej całej sprawy się nachodziłam. To samo było z mieszkaniem p. Kwapiszów. Trudno opisać ile zabiegów i trudu kosztowało mnie, ażeby to mieszkanie zatrzymać, co się jednak
na końcu udało. Szpital pozostał u nas w klasztorze do września roku 1940. Tymczasem zaczęli
Niemcy na ul. Zduńskiej urządzać getto dla Żydów i wszystkich Polaków z tej ulicy usuwać. Musieli się też i Bracia III Zakonu ze swojego domu usunąć. Niemcy umieścili ich w naszej szkole, a siostry służebniczki z ul. Mostowej u nas w klasztorze. Teraz zaczęło się wywożenie Żydów do Warszawy do getta, gdzie ich później wszystkich wy marnowali. Cierpieli tam bardzo, szczególnie głodowali, przychodzili nawet pieszo do nas z Warszawy po pomoc i wsparcie, któreśmy im chętnie
co było w naszej mocy świadczyły, bo to przecież nasi bliźni. W tym samym czasie wysiedlali również Polaków z Poznańskiego i z Pomorza tzw. Warthegau. Była to okropna krzywda i straszne tułactwo tych naszych rodaków. Jak skończyli z Żydami, zabrali się za Polaków wywożeniem na roboty do
Niemiec. Rozpoczęło się dosyć względnie. Zwykle otrzymywali ludzie młodzi nakaz pisemny do pracy do Niemiec, ale kto mógł dać powód i się wytłumaczył, został zwolniony. Trudno jednak było zwykłemu śmiertelnikowi dostać się do tego Niemca Buchholza. Naj przód czekały tam tłumy ludzi, a następnie był to człowiek okropny. Rzucał się jak dziki zwierz. Toteż znowu wszyscy przeważnie do
mnie się zwracali o pomoc. Mój Boże, jak to dobrze, że ja się z nim wtenczas przy transporcie tego chorego księdza zapoznałam. Nie odmówił mi żadnej prośby. Chodziłam sama, albo też czasem posyłałam s. Annę lub s. Katarzynę z listem i zawsze o kogo prosiłam, tych mi uwalniał i sposobem setki, a nawet tysiące ludzi od wywiezienia do Niemiec się uratowało. P. Genia Mastalska, która ze mną raz poszła do tego Niemca opowiadała później swoje wrażenia: wchodzimy do biura, a tu pełno ludzi. Ten Niemiec rzuca się, krzyczy, kopie nogami, zupełnie jak zwierz, aż tu zobaczył nas i od razu się zmienił. Ręce mu opadają, nawet co ma w ręku wypada mu i zwraca się jak najuprzejmiej do mnie i pyta: „kogo i ile siostra chce zwolnić. Niech siostra napisze wszystkich na liście i mi przyśle, to ja
siostrze doręczę zaświadczenie zwalniające. Po co ma się siostra sama fatygować”.
I tak też zrobił. Oprócz tego zwolnił Romka Płońskiego, ciotecznego brata s. Teresy, który został jako wojskowy zabrany do Niemiec i tam na roboty wysłany. Również Węgierskiego syna sprowadził z Niemiec. P. Węgierski ofiarował mu 1000 zł., których on nie przyjął, tylko oddał te pieniądze mnie, mówiąc: „niech siostra weźmie te pieniądze na potrzeby swojego domu i biednych, bo siostra ma
tyle do wyżywienia”. To był pierwszy rok. Można było jeszcze dużo zrobić, ażeby wstrzymać wywożenie Polaków do Niemiec, jednak już w roku 1941 zaczęły się łapanki, które odbywały się przeważnie w nocy i przymusowe wywożenie Polaków do Niemiec, przeważnie młodzieży. Toteż młodzież była bardzo zagrożona i musiała się ukrywać. U nas w klasztorze ukrywałyśmy bardzo dużo młodzieży z narażeniem własnego życia. Otrzymałyśmy nawet list anonimowy z groźbą, że dadzą władzom niemieckim znać o tym, że w klasztorze ukrywa się dużo polskiej młodzieży. Myśmy jednak na to nie zważały i dalej się młodzież u nas ukrywała. I zresztą, czy mogło być inaczej? Przecież to nasze dzieci, nasza przyszłość. S. Kazimiery siostry, które mi się dotąd zawsze udawało zwolnić, w lutym tegoż roku zabrali najmłodszą p. Genię i 17-letnią siostrzenicę. Nie mogłam nic zrobić. Już je wieźli do Warszawy, ale na szczęście brat s. Kazimiery kolejarz, z pomocą drugiego kolejarza wyratowali obydwie i umieściłyśmy je w Warszawie. Cóż jednak z tego. Niemcy nie dali za wygraną. Dali zaraz znać do Łowicza do Arbeitsamtu, że obydwie zbiegły, więc na ich miejsce policja zabrała ojca s. Kazimiery i siostrę, czyli matkę tej siostrzenicy do obozu do Małszyc z tym zastrzeżeniem, że
prędzej ich nie zwolnią, aż się te dwie zgłoszą do Arbeitsamtu. Zaczęłam robić zaraz starania, żeby ich zwolnić. Nachodziłam się dużo, lecz niestety zdawało się, że wszystko na próżno. Rano zawsze wyjeżdżał starosta z Buchholzem w teren na łapanki. Pobiegłam więc rano do starostwa i czekam przy samochodzie, aż przyjdzie Buchholz. Jak tylko się pokazał, prosiłam go tak bardzo o zwolnienie
ojca i siostry naszej s. Kazimiery. Ten jednak ani słuchać nie chciał, tylko rzucał się i krzyczał. Już nie mogłam wytrzymać i rozpłakałam się na głos wobec wszystkich. Nadeszło święto Matki Boskiej Zwiastowania. W czasie Mszy św. i Komunii św. modliłam się gorąco do Matki Boskiej o zwolnienie tych osób, bo było mi bardzo s. Kazimiery żal i tego ojca staruszka i siostry wdowy. W ogóle rodzinę s. Kazimiery zawsze kochałam. Zaraz po Mszy św. mówię do Matki Wielebnej, żeby nic nie mówiła s. Kazimierze, a ja pójdę do Buchholza. Mam dziwne przeczucie, że on mi ich zwolni. Kosztowało mnie to dużo przed tym Niemcem się upokorzyć i to już chyba piąty raz w tej samej sprawie. Idę więc
i modlę się całą drogę, i to z jaką wiarą i ufnością. Przychodzę do biura. Na szczęście jest Buchholz, tylko w tej chwili jest zajęty. Proszę więc, żeby mnie zameldować. Nie mam wielkiej nadziei, czy on mnie przyjmie, bo on dobrze wie po co ja przyszłam. Zaczęłam się modlić, ale tak dziwnie, jak jeszcze nigdy: „Panie Boże, raz zmiękczyłeś serce tego człowieka, bo ty potrafisz z wilka drapieżnego cichego baranka uczynić” itd. Wchodzę do niego, a on taki uprzejmy jak nigdy. Zaczynam rozmowę o rzeczach obojętnych, a następnie proszę o zwolnienie tych osób. Chcąc mu do serca trafi ć mówię mu: „pan ma też rodzinę, ma też dla niej serce ojcowskie” itd. A ten na to: „dobrze, w tej chwili siostrze zwalniam”. Zdaje mi się, że w drugim pokoju jest policjant. Dam mu zaraz papiery i poślę go, żeby ich zaraz zwolnił. Siłą mocy musiałam się wstrzymać, żeby się na głos nie rozpłakać.
Moje wzruszenie jednak zauważył, bo nie mogłam słowa przemówić, a oczy miałam pełne łez. Leciałam do domu wprost na skrzydłach, żeby jak najprędzej tę radosną wiadomość s. Kazimierze donieść. Można sobie wyobrazić, co to była za niespodziewana radość dla s. Kazimiery, która zaczęła głośno płakać i dziękować.
A tu dają już znać, że ojciec i siostra s. Kazimiery czekają w rozmównicy, bo wracają już do domu. Wielka radość była całej rodziny, ale chyba moja nie mniejsza. Przez cały czas okupacji trwały te łapanki. Trudno sobie wyobrazić, ile ludzie wycierpieli, a ja z nimi razem, albo raczej więcej od nich, bo chciałam wszystkich ratować, jednak nie zawsze się udało, a to była największa boleść. Czekały nas
oprócz łapanek i wywożenia do Niemiec jeszcze straszniejsze rzeczy. Od samego początku były aresztowania, więzienia i doraźne sądy. Była to krwawa zbrodnicza robota gestapo. U nas jednak w Łowiczu dotąd nie było ciężko pod tym względem. Aż tu w sam dzień imienin Matki Wielebnej 6 marca jak grom z pogodnego nieba uderzył w nasz Łowicz straszny cios. Przez całą noc gestapo aresztowało najważniejszych obywateli miasta, a nad ranem zabrali ks. prałata, ks. kanonika,
ks. Zawadzkiego i po naszego ks. kapelana przyszli, którego wtenczas nie było w domu. Nasz ks. kapelan mógł się zupełnie nie stawić i wszystkiego uniknąć, ale był to kapłan bardzo szlachetny. Wolał sam pójść niż żeby miał narazić klasztor i swoją siostrę na jakieś nieprzyjemności. Przyjechał zaraz z Warszawy, pożegnał się z nami. Ach, to pożegnanie jakie strasznie rzewne! Płakaliśmy wszyscy razem
z księdzem. Smutek panował w całym klasztorze, w całym mieście, w całej ojczyźnie.
Pojechałam razem z księdzem do żandarmów z nadzieją, że może mi się uda księdza zwolnić. Lecz niestety, tam już było gestapo z Łodzi, które całą tę sprawę do końca prowadziło. Zwracam się do nich, żeby mnie zatrzymali, a ks. kapelana zwolnili, a oni na to: „nie siostra, ale nam jest potrzebny ksiądz”. Został więc ks. kapelan w ich rękach okropnych, którzy w tej chwili byli panem życia i śmierci każdego Polaka. Zaczęłam robić zaraz starania o zwolnienie naszych kapłanów i obywateli, a szczególnie o naszego ks. kapelana, który był najbardziej zagrożony. Chodziłam od rana do wieczora po wszystkich urzędach, błagałam, prosiłam i płakałam, ale zdawało się, że wszystko na próżno. Kilka razy dziennie
chodziłam z drugą siostrą do więzienia, gdzie nas zawsze naczelnik więzienia wpuszczał, żeby tych biedaków pocieszać. Trzeciego dnia po uwięzieniu księży dowiadujemy się, że ks. Kopczewski nasz kapelan był w starostwie na przesłuchaniu i mocno go zbili. Do niczego się nie przyznał i z całą powagą i godnością kapłańską wracał sam do więzienia. Zaraz po południu poszłam z s. Kazimierą do
więzienia. Zastałyśmy wszystkich księży bardzo przygnębionych. Ks. kapelan siedział na łóżku wsparty z bolesnym wyrazem twarzy. Księża mi szepczą, że ks. kapelan jest bardzo zbity, co mu tu pomóc? Jak go pocieszyć? Jak mu ulżyć?
Podchodzę do księdza i naprawdę nie wiem jak do niego przemówić, ale na szczęście ksiądz sam do mnie pierwszy mówi z wielkim bólem: „zbili mnie bardzo, dostałem 70 razów. Nie mogę ani siedzieć, ani leżeć. Stłukli mi głowę o ścianę, niech matka jednak nie mówi nikomu”. Tu mu się głos załamał i zaczął płakać.
Ja również zaczęłam płakać i całować jego kapłańskie męczeńskie dłonie razem z s. Kazimierą. Następnej nocy wywieźli pierwszą partię więźniów i wszystkich stracili. Ks. kapelan ocalał, a przecież należał do najbardziej zagrożonych, czy to nie cud? Siostry modliły się bez przerwy dzień i noc, a pokorną i wytrwałą modlitwą można wszystko wyprosić.
Tej samej nocy, co stracili część więźniów, o godzinie 11-stej wieczorem straszne dobijanie się do kuchni do klasztoru. Zrywam się z łóżka, zarzucam tylko habit na siebie i biegnę od drzwi do celi, w których stoi matka Apolinara i mówi:
„matko, ksiądz, ksiądz!”
Nie wiedziałam, o jakiego księdza matce chodzi, bo ks. kapelan jest już przecież w ich rękach, a tu chodziło o ks. Tywonka52, który się u nas ukrywał i mieszkał w celi s. Magdaleny. Biegnę prędko na dół do drzwi, gdzie nie mogli się doczekać i nogami kopali drzwi, żeby im prędko otworzyć. Otwieram
drzwi, a tu z hałasem wpada cała zgraja gestapowców na czele z tym gestapowcem, który trzy dni temu przyjął ks. kapelana w żandarmerii. Skoro mnie zobaczył, stanął jak wryty. Poznał mnie i podaje mi rękę, a ja do niego się spokojnie zwracam (bo dziwna rzecz żadnych najgorszych Niemców się nie bałam, czułam jakąś niewysłowioną wyższość nad nimi): „czego oni sobie życzą od nas w tej
porze?” Zmieszał się trochę i mówi: „chcemy klasztor zwiedzić. Ja na to: „proszę iść za mną, ja panów poprowadzę”. Poszłam więc z komendantem na przedzie, a oni musieli pójść za mną. Miałam naj przód zamiar pójść na dole cele zwiedzić, bo zapomniałam zupełnie, że się tam ks. Tywonek ukrywa. Ale coś mnie tknęło. Nie, pójdę naj przód na górę. Opatrzność Boska! Ks. Tywonek tymczasem się ukrył w zakrystii, a s. Bernarda położyła się do jego łóżka. Poszłam z nimi na górę i chodzili od celi do celi sióstr, ale naturalnie nic nie znaleźli. W niektórych celach wcale nie byli, tak że siostry w nowicjacie smacznie spały. Nie wiedziały nawet, że ktoś był w klasztorze. Matka Apolinara wyjrzała z celi, ale zamknęli ją na klucz. Nareszcie komendant się rozgląda i pyta: „gdzie tu jest kancelaria?”
A na to ja: „kancelaria, och, o to panu chodzi”. Rozglądam się znowu za matką Ritą, bo przecież kancelaria jest u niej pod łóżkiem. Wołam m. Ritę, która jest trochę rozespana, trochę wystraszona, więc ma minę niecodzienną, ale klęka na oba kolana i wyciąga książki rachunkowe, które im wręczam i mówię: „to jestnasza kancelaria”. Oni patrzą na siebie, później na mnie i już mieli dosyć tej klasztornej kancelarii. Zaraz obok celi matki Rity jest schowanko i ubikacja. Są strasznie ciekawi, co tam jest. S. Benigna stoi i uśmiecha się. To ich jeszcze bardziej zaciekawiło, więc wchodzą, ale nie pyszni cofają się zaraz pokręcając nosami. Zwraca się znowu do mnie ich przywódca i pyta: „gdzie tu mieszka ks.
Kopczewski?” Ja mówię: „przecież nie w klasztorze, ale obok na kapelani”. Proszą więc, żeby z nimi tam pójść. Idziemy na dół, a po drodze wstępujemy do celi, gdzie mieszkał ks. Tywonek. Tam w łóżku w ubraniu leżała s. Bernarda. Ksiądz zostawił biret, notes, buty i inne rzeczy. Oni wszystko przetrząsali, ale nic im w oczy nie wpadło. Był to cud Boży! Poszłam z nimi na kapelanię w towarzystwie m. Rity, której jednak do mieszkania nie wpuścili, ale została sama za drzwiami. Na kapelani wszystko przerzucili. Nic nie znaleźli oprócz naszego ogrodnika Staśkiewicza, który tak smacznie spał, że nie mogli go dobudzić.
Tymczasem p. Andrzej od Braci, którzy u nas w szkole mieszkali, był bardzo ostrożny i bojaźliwy. Już sobie wszystko z góry uplanował i prosił furtianki, jak tylko będzie jaka rewizja, żeby go zaraz na miasto wypuściły. Bierze więc pieniądze i pędzi do ogrodu na pewno, żeby je tam schować, ale tam jest pełno gestapowców. Idzie więc i te pieniądze rzuca za siebie. Ponieważ było ciemno nie zauważyli
tych pieniędzy, ale chwytają go i pytają, co on za jeden. Nie wiadomo, co on powiedział ze strachu. Dają mu kilka batów przez plecy i każą pójść do starostwa się zameldować. Posłuszny Andrzej idzie do starostwa, ale po drodze wstępuje do p. Stanisława, żeby się z nim pożegnać i zameldować, że jest aresztowany. Puka do okna. P. Stanisław pyta: „kto tam? - To ja, Andrzej. Jestem aresztowany.
– A kto jest z Panem? – Nikt, jestem sam. Idę do starostwa się zameldować”. Na to p. Stanisław: „właźże pan co prędzej do mieszkania, bo jest już godzina policyjna i naprawdę mogą pana zaaresztować”. Rano wszyscy szukają p. Andrzeja i ubolewają, że jest aresztowany, aż tu po Mszy św. po śniadaniu przychodzi p. Andrzej. Wszyscy go witają jak bohatera, a on podkręcając swoje duże wąsy opowiada swoje przygody. Na tym się skończyła rewizja. Księża pozostali w więzieniu, których ja codziennie z drugą siostrą przeważnie z s. Kazimierą odwiedzałam. Ks. prałat był bardzo poważny. Ks. dziekan przeciwnie, był zawsze przy dowcipnym humorze, ks. Zawadzki znowu płakał, drażnił
go humor ks. dziekana. Nasz ks. kapelan, który był najwięcej zagrożony, był bardzo opanowany. Ks. dziekana Niemcy wyrzucili z plebanii i przenieśli go na naszą kapelanię, gdzie już pozostał aż do końca wojny z tą różnicą, że w roku 1944, jak się Niemcy cofali, umieścili na kapelani jakiś sztab czy wojsko, a ks. Dziekana umieścili w naszej szkole. Wkrótce wywieźli część więźniów na rozstrzelanie.
Drugą część, w której był też nasz ks. kapelan wywieźli do Warszawy na Pawiak, do więzienia. Na Pawiaku przechodził ks. kapelan straszne tortury. W maju wywieźli go do Oświęcimia, co on tam wycierpiał może nam kiedy sam opowie, dosyć że był już między umarłymi skazany na spalenie w krematorium. Zdążył się tylko przebudzić i uciekł do żyjących więźniów. Tymczasem robiłyśmy,
co tylko było w naszych siłach starania o zwolnienie ks. kapelana. Trudno byłoby policzyć ile razy byłam w Warszawie u gestapo w sprawie księdza i innych osób. Można sobie też wyobrazić, co mnie to kosztowało chodzić do tego piekła ziemskiego w habicie zakonnym, ale wszystko się robiło, żeby tylko ratować biednych więźniów.
Pani Grabska dowiedziała się, że w Krakowie jest jakiś franciszkanin Niemiec wyznaczony na całą gubernię do spraw kościelnych. Prosiłam więc, żeby z nią pojechać, może się da coś zrobić w sprawie księdza. Pojechałyśmy na początku marca. Mróz był silny, podróż okropna, cały czas trzeba było stać na korytarzu, a podróż trwała 10 godzin. O jedenastej godzinie przed południem byłyśmy
w Krakowie okropnie zmarznięte. Pomimo tego poszłyśmy zaraz bez śniadania szukać tego zakonnika, ale dopiero pod wieczór znaleźliśmy go. Czy on co pomógł, jest wielkie pytanie. Zdaje mi się, że nic. Ja tymczasem czułam się zupełnie wyczerpana i chora. Myślałam, że całą tę wyprawę życiem przypłacę. Wszystko ofiarowałam w intencji ks. Kopczewskiego. Po powrocie do domu napisałam do nuncjusza do Berlina z prośbą o załatwienie sprawy przeniesienia ks. kapelana i wszystkich księży z obozu z Oświęcimia do Dachau, dlatego że tam były lepsze warunki dla kapłanów, co też zaraz wkrótce nastąpiło. Czy to jednak na skutek mojego pisma, nie wiadomo. W roku 1943 pisze ks. kapelan z Dachau, że cierpi straszny głód, jeżeli go nie poratujemy, nie przetrzyma. Piszę znowu do Krakowa do gubernatora o pozwolenie na wysyłanie paczek dla więźniów i otrzymuję zaraz wkrótce pozwolenie
urzędowe na wysyłanie paczek. Biorę zaraz to pismo i jak na skrzydłach lecę na pocztę do naczelnika. Pokazuję mu to pismo, a on na to: „tak siostro, jest już właściwe pozwolenie na wysyłanie paczek dla więźniów bez ograniczenia, tylko nie chciałem tego rozgłaszać. Siostra może jednak wysyłać ile chce, mogą do 15 kg ważyć”. Biegnę naj przód na dół na pocztę. Tam czeka masa ludzi. Wołam na cały
głos: „wolno posyłać paczki więźniom, ile kto chce i może”. Można sobie wyobrazić, co się zrobił za ruch i radość wśród całego tłumu. Teraz biegnę do domu, ale naprawdę zaraz z s. Kazimierą i s. Anną zabieramy się do pakowania paczek, które trwało aż do końca wojny. Ja znosiłam produkty z miasta, s. Kazimiera pakowała wszystkie paczki. Ile ona się namęczyła przy tym pakowaniu, bo to była masa tych paczek, nie tylko dla naszego ks. kapelana, ale i innych więźniów tak, że s. Anna wozem zawsze odwoziła na pocztę paczki. Wysiedlenia z terenów Polski przez Niemców nie ustawały. Przyjechali do nas matki Klary brat z bratową z Włocławka i s. Hiacynty brat z bratową, tylko trudno było ich zameldować. Nie mało się musiałam na starać, aż się nareszcie udało ich zameldować i zostali już u nas do końca wojny. Czas okupacji niemieckiej trwał dalej i trzeba było się dalej borykać z różnymi trudnościami. Chodziłam przeważnie od rana do wieczora po różnych biurach i urzędach, żeby zaspokoić potrzeby klasztorne, kuchnię dla biednych, ludziom pomagać i ratować klasztor i ludzi od napaści nieżyczliwych nieprzyjaciół. Trudno wszystko opisać, ile nieraz nieprzyjemnych przygód mnie spotkało, ale były też czasem chwile radosne. W każdym razie dziwna opieka Boża towarzyszyła nam przez cały czas okupacji. W urzędach pracowali Polacy, jednak kierownikiem zawsze był Niemiec i tu zależało dużo od tego, jaki to był człowiek. Pewnego razu poszłam do starostwa do wydziału gospodarczego i spotykam w biurze nowego urzędnika, bardzo uprzejmego i zupełnie do Polaka podobnego. Więc nie wiem, jak mam do niego przemówić, w jakim języku, ale mówię po niemiecku. I rzeczywiście był to Niemiec, który był aż do końca okupacji dla klasztoru i naszych biednych podopiecznych opatrznościowym człowiekiem. Nazywał się Kasten, protestant rodem z Prus Wschodnich. Po bitwie pod Stalingradem zaczęła się klęska Niemiec, tak że się powoli już cofali. P. Kasten na pewno wiedział, że to wszystko długo nie potrwa. Toteż latem dużo produktów do klasztoru przeznaczał. Niby to był taki zapasowy magazyn, który się tak bardzo później jesienią po
Powstaniu Warszawskim przydał....'''
(więcej po linkiem : ''WSPOMNIENIA BERNARDYNKI ŁOWICKIEJ WERONIKI KEMPY
Ks. Józef Kopczewski urodził się w 1906 r., prefekt liceum pedagogicznego w Łowiczu. Był kapelanem bernardynek łowickich w l. 1933-1941. Aresztowany w 1941 w Łowiczu, więziony na Pawiaku, w Oświęcimiu i od 6 V 1942 r. w Dachau. Nr obozowy 30286. Wyzwolony 29 IV 1945.
Autorka wspomnień, Weronika Kempa, urodziła się 11 października 1899 r.,
w Połczynie koło Pucka. Na chrzcie otrzymała imię Marta. Bardzo dobrze władała
językiem niemieckim, co nie pozostało bez znaczenia w czasie późniejszych kontaktów z okupacyjnymi władzami. Jako młoda dziewczyna wstąpiła do klasztoru bernardynek w Łowiczu, gdzie 8 maja 1923 r. przyjęła habit zakonny. W rok później złożyła pierwsze śluby zakonne (16 VI 1924 r.). Na początku pracowała jako hafciarka, „haftując głównie złotem”. Uroczystość złożenia ślubów wieczystych przeżywała 29 listopada 1927 roku. Po ślubach pełniła funkcję ekonomki i zakrystianki. W okresie okupacji niemieckiej była wikarią klasztoru, a w latach 1952- 1958 jego przełożoną. Zmarła w niedzielę, w oktawie Wniebowstąpienia Pańskiego, 11 maja 1975 r. w Łowiczu, przeżywszy 75 lat, z czego 53 lata w klasztorze.
Salomea Marianna Janus urodziła się 5 III 1895 r. w Stachlewie koło Łowicza. Została obłóczona
w habit 31 V 1921 r. Pierwsze śluby złożyła 28 XII 1922 r., a wieczyste 29 IX 1926 r. Była bardzo pracowita, ofi arna i skromna. Pełniła różne obowiązki w gospodarstwie, kuchni i refektarzu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz