Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 30 maja 2024

Odwiedziny u koleżanki 1943 rok....790 dni koszmaru .

Stanisława Kalisiak 

 Jeden dzień z życia Pani Stanisławy Kalisiak z domu Olak, który zamienił się w 790 dni koszmaru .Przez 790 dni nie była człowiekiem ,osobą ,kobietą  tylko numerem 45748,numerem obleczonym w strój obozowy .Musiała przez te dni ,,wymazać ze sowiej pamięci ''datę urodzin 7 grudnia 1918 i to że mieszkała w Seligowie.  Pewnego dnia w lutym 1943 roku odwiedziła koleżankę Genowefę Kopińską w Jacochowie .Tego dnia do wsi wkroczyło 25 niemieckich żandarmów oraz 5 policjantów ,przyszli do Jacochowa na pieszo ,pozostawiając samochody w sąsiedniej wsi Seligów ..Otoczyli dom Państwa Biernackich w którym przebywała Pani Stanisława .


Wspomnienia Pani Stanisławy:

''A resztowano  mnie i moją koleżankę. Zawieziono nas do Łowicza, gdzie umieszczono nas w piwnicy jakiegoś domu ,w której znajdowało się tylko trochę wody .Przetrzymywano nas tam trzy dni ,a później zostaliśmy przeniesieni do więzienia w Łowiczu. Tutaj byliśmy bici ,szczególnie przez Niemca o nazwisku King. Po pewnym czasie przewieziono nas samochodami do Warszawy na Pawiak .Cudem uniknęłam śmierci ,gdyż na apelu byłam jedną z wyznaczonych do rozstrzelania i czekałam pod murem na egzekucję .Na szczęście nadleciały samoloty ,wśród Niemców zrobiło się zamieszanie i w ten sposób ocalałam .W lutym 1944 roku zostałam wywieziona do Niemiec do miejscowości Ravensbruck  .W podróż założono nam kajdanki ,dano kawałek suchego chleba i butelkę czarnej kawy .Po przyjeździe do obozu w Ravensbruck obcięto nam włosy ,dano parę trepów i pasiaki ,cienką suknię w biało-niebieskie pasy, chustkę na głowę. Rano urządzono długo trwały apel :

Kazano nam się rozebrać do naga i ,,lekarze'', rozpoczynali badania ,odsyłając kobiety ciężarne na lewo ,a pozostałe na prawo.Po badaniach każda więźniarka otrzymała kartkę informującą czy jest zdolna do pracy. Czerwona kartka z adnotacją  ,,niezdolna do pracy '' oznaczała wyrok śmierci .

Na lewym rękawie, zgodnie z wydanym rozkazem musieliśmy , naszyć sobie trójkąt z filcu, określający kategorię, więźnia .

W czasie pobytu w obozie wyrwano mi pięć zębów ,innym kobietom wycinali z nóg kości piszczelowe ,otrzymaliśmy zastrzyki wstrzymujące menstruację .Pracowaliśmy bardzo ciężko w lesie lub wybieraliśmy piach z pobliskiej rzeki .Na obiad dawano po jednej łyżce wazowej zupy z brukwi .Każdy nosił ze sobą garnuszek i łyżkę ,jeśli zdarzyło się tak  że  ktoś zgubił nie dostawał jedzenia .W baraku pilnowały nas blokowe i sztubowe. Rozdawały jedzenie, a jeśli któraś z nas odezwała się z czymkolwiek, dostawała chochlą po głowie, tak że lała się krew. Obozowe życie było obwarowane wielką liczbą rygorów. Apele były o trzeciej lub czwartej nad ranem. Syreny wzywały do wyjścia z baraków nawet w siarczysty mróz.  Trzeba było wyjść z bloku i stać na placu - Wychodziły esesmanki i liczyły. Stać trzeba było równo, jak w wojsku. Bo jak nie, to szczuły psami, biły pejczami.

W styczniu 1945 roku esesmani czuli zbliżający się koniec wojny. Chcieli zatuszować ślady zbrodni. Robili czystki wśród więźniarek. - Pędzili nas nago przed blokiem, gdzie przy stoliku siedział już esesman, dr Winkelman, w asyście dwóch esesmanek Zaczęli nas dzielić. Te na lewo szły do pracy, te na prawo do komory gazowej. Wystarczyło mieć bliznę po operacji ślepej kiszki, żeby dołączyć do tych do spalenia. Każda z nas drżała. 

.W końcu kwietnia 1945 roku obóz został wyzwolony przez Armię Czerwoną . 


Dostaliśmy paczki żywnościowe z Czerwonego Krzyża i mogliśmy wrócić do domu .

Po drodze spotkaliśmy znajomego nazwiskiem Bodek zamieszkałego w Pszczonowie ,który się nami zaopiekował .Przebraliśmy się w znalezione w opuszczonym domu ubrania. Bodek wyruszył w dalszą drogę rowerem ,a my szliśmy przez trzy tygodnie do  Starogardu Szczecińskiego .Stamtąd pociągami i pieszo  dotarłam do domu. ''    

Św. p Pani Stanisława ,przeżyła dwie egzekucje. Jedną w lesie zaraz po wyprowadzeniu ze wsi Jacochów i drugą będąc więźniem bez wyroku na Pawiaku w Warszawie .Zmarła jako mieszkanka miejscowości - Łyszkowice Kolonia ,pod troskliwą opieką synów i córki.


   

Ravensbrück były obóz koncentracyjny dla kobiet, który miał 34 podziałów satelitarnych. Położony obok jeziora Schwedt, około 50 mil na północ od Berlina.

KL Ravensbrück istniał ponad sześć lat (1939–1945). Do 1942 roku był największym i jedynym kobiecym obozem na terenie III Rzeszy. Przez jego bramę przeszło około 132 tysiące kobiet 27 narodowości. Polki stanowiły najliczniejszą grupę – blisko 40 tysięcy. Z powodu wycieńczenia, chorób, rozstrzeliwań, prześladowań, eksperymentów pseudomedycznych wykonywanych na więźniarkach i katorżniczej, niewolniczej pracy zginęło ponad 30 tysięcy Polek. Pod koniec 1944 roku uruchomiono komorę gazową, w której zgładzono blisko sześć tysięcy osób.




sobota, 18 maja 2024

"Gdzie jest twój syn ? ten bandyta!"./1943 r./


 Fragmenty wspomnień Pana Mariana Wach z lat okupacji niemieckiej w miejscowości Słomków gm. Maków ,pow. Skierniewicki. 


''Ja wiem, że pójdę do nieba. Bo w piekle już byłem''

[...]Była w naszej wsi pewna kobieta-  Bronisława, której mąż Julian Starzec w czasie okupacji ,pracował jako Bahnschutzpolizei (BSP) (Policja Ochrony Kolei) na stacji kolejowej w Skierniewicach. A ona podobno łajdaczyła się z Niemcami. Oskarżyła mnie i mojego kolegę Mariana Bodka oraz czterech rówieśników mojego Ojca ;

Stanisława Bartosiewicza ,Adama Maciejaka ,Władysław Reczulskiego i Konstantego Wołyniuka ,o ścięcie słupów telefonicznych, nielegalne posiadanie broni i przynależność do ruchu oporu. Ta kobieta groziła potem, że jeśli jej się coś stanie, cała wieś pójdzie z dymem.

28 maja 1943 roku - Niemcy podjechali ciężarowymi samochodami, które zostawili w lesie "bażantarni" i obstawili całą wieś szczelnym kordonem. Na podwórku naszego gospodarstwa zobaczyłem ośmiu niemieckich żołnierzy ,waląc do drzwi naszego domu, wyszła mama :słyszałem jak pytali o mnie "Gdzie jest twój syn Marian - ten bandyta!".

Wymknąłem się z domu, bo wiedziałem, że jak „bandyta” to kulka w łeb. Zabrałem ze sobą motykę, żeby w razie czego powiedzieć, że idę obsypywać ziemniaki. Nie wiedziałem, że cała wieś jest obstawiona tak, że nawet mysz by nie uciekła. Nagle kula przeleciała mi koło ucha i usłyszałem „hände hoch!”. Potem Jakubowski, polski granatowy policjant, puknął mnie kolbą w czoło i polała się krew. Spytał: „Jak się nazywasz, czegoś się nie zatrzymał?”. Ponieważ słyszałem wcześniej, że jestem bandytą, zmieniłem swoje nazwisko. Podałem: Myszka [...]  

[...] Spojrzałem w niebo, bo wiedziałem, że idę na śmierć. Skuli mnie razem z Marianem Bodkiem i zaprowadzili do młyna. Stała tam nieużywana studnia, ogrodzona akacjowymi kijami. Tak nas bili tymi kijami, że nie mogliśmy utrzymać się na nogach. Zatłukliby nas żywcem, gdyby nie to, że nagle padł strzał. Okazało się, że strzelali do mojej siostry Janiny, która się temu wszystkiemu przyglądała z rowu. Nie wiem dlaczego, ale zaraz potem przestali nas bić[...]

Była godzina 13.00. ,Nie oskarżoną młodzież wywieziono na przymusowe roboty do llI Rzeszy. Nas sześciu do miejscowego aresztu w Skierniewicach....18 czerwca naszą szóstkę i jednego ze współwięźniów pociągiem osobowym mnie i Bodka w kajdankach przewieziono do więzienia, Pawiak"....

Z 5 na 6 sierpnia 1943 współtowarzyszy niedoli powitał napis ''Arbeit macht frei ''


cmentarz parafialny Maków / pow. skierniewicki 

cmentarz parafialny Maków / pow. skierniewicki 


Gdyby nie ona, pewnie pana życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Wybaczył jej pan?

Nie. Jako katolik powinienem, ale to za ciężka sprawa. Jakby zrobiła to tylko mnie, to może bym wybaczył. Ale doniosła też na Bartosiewicza, niewinnego ojca samotnie wychowującego siedmioro dzieci. Jak miała sumienie?


 Marian Wach podczas  ceremonii składania wieńców przed krematorium miejsca pamięci Mittelbau-Dora w Nordhausen w Niemczech, 10 kwietnia 2017 r

Był koniec maja 1945 roku .

[...]Gehenna moja trwała dwa lata.
  ... Już do domu jechałem pociągiem, przez Krzyż, Piłę, Bydgoszcz, Toruń, Kutno, Łowicz - dojechałem do Skierniewic. Pierwsze kroki skierowałem do cioci ,która mieszkała blisko dworca .Idąc przez podwórko z okna ujrzała mnie bratanica Helena .Wszedłem do mieszkania ,a ona zapytała mnie :Kim Pan jest i czego Pan chce''. Nie poznała mnie .Nic dziwnego ,ważyłem zaledwie 38 kg., zarośnięta twarz a na całym ciele egzema ,wyglądałem jak potwór. W tym momencie weszła ciocia Józefa :,,Boże !Marian wróciłeś!''
Aresztowani ze mną nie wrócili z obozów, zostali zamordowani Marian Bodek wrócił 16 lipca 1945 roku. opowiadał jak udało mu się uciec spod szubienicy, schował się w łaźni. Na jego miejsce wzięto innego więźnia (można to określić jako cud) [...]


























 Marian Wach podczas  ceremonii składania wieńców przed krematorium miejsca pamięci Mittelbau-Dora w Nordhausen w Niemczech, 10 kwietnia 2017 r

20.12.2016 
Ja wiem, że pójdę do nieba. Bo w piekle już byłem.

Jak to możliwe, że 16-letni chłopak, który nie należy do żadnej organizacji, zostaje więźniem politycznym? Co stało się 28 maja 1943 roku?

Ośmiu gestapowców zapukało do drzwi i zapytało moją mamę: „Gdzie jest twój syn, ten niebezpieczny bandyta?”. Wymknąłem się z domu, bo wiedziałem, że jak „bandyta” to kulka w łeb. Zabrałem ze sobą motykę, żeby w razie czego powiedzieć, że idę obsypywać ziemniaki. Nie wiedziałem, że cała wieś jest obstawiona tak, że nawet mysz by nie uciekła. Nagle kula przeleciała mi koło ucha i usłyszałem „hände hoch!”. Potem Jakubowski, polski granatowy policjant, puknął mnie kolbą w czoło i polała się krew. Do dziś mam wklęsłą czaszkę. Spytał: „Jak się nazywasz, czegoś się nie zatrzymał?”. Ponieważ słyszałem wcześniej, że jestem bandytą, zmieniłem swoje nazwisko. Podałem: Myszka.

Ze strachu zmienił pan nazwisko, a policjant potraktował je jako pseudonim…

Ja wtedy nie wiedziałem nawet, co to jest pseudonim. Skończyłem cztery klasy szkoły podstawowej, nie należałem do żadnej organizacji, nawet nie wiedziałem o jej istnieniu. Byłem Bogu ducha winien…

Więc - tak naprawdę - dlaczego pana aresztowali?

Do dziś nie wiem, czym zawiniłem… Była w naszej wsi pewna kobieta, Bronisława. Jej mąż podpisał folkslistę, a ona podobno łajdaczyła się z Niemcami. Poszła na rękę władzy i oskarżyła mnie, mojego kolegę Mariana Bodka i czterech kolegów mojego ojca o ścięcie słupów telefonicznych, nielegalne posiadanie broni i przynależność do ruchu oporu. Ta kobieta groziła potem, że jeśli jej się coś stanie, cała wieś pójdzie z dymem. Nie podjęto decyzji o jej likwidacji, bo było zbyt duże ryzyko.

Gdyby nie ona, pewnie pana życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Wybaczył jej pan?

Nie. Jako katolik powinienem, ale to za ciężka sprawa. Jakby zrobiła to tylko mnie, to może bym wybaczył. Ale doniosła też na Bartosiewicza, niewinnego ojca samotnie wychowującego siedmioro dzieci. Jak miała sumienie?

Tamtego dnia, gdy założyli panu kajdanki, pomyślał pan, że to już koniec?

Spojrzałem w niebo, bo wiedziałem, że idę na śmierć. Skuli mnie razem z Marianem Bodkiem i zaprowadzili do młyna. Stała tam nieużywana studnia, ogrodzona akacjowymi kijami. Tak nas bili tymi kijami, że nie mogliśmy utrzymać się na nogach. Zatłukliby nas żywcem, gdyby nie to, że nagle padł strzał. Okazało się, że strzelali do mojej siostry Janiny, która się temu wszystkiemu przyglądała z rowu. Nie wiem dlaczego, ale zaraz potem przestali nas bić.

Nie spodziewał się pan, że to dopiero początek…

Byłem zalany krwią. Wszystko spuchnięte - ręce, nogi. Zabrali mnie i Mariana do miejskiej łaźni. Tam nasi ojcowie przekupili żandarmów i podali nam czystą odzież. Potem zaprowadzono nas do aresztu. Mnie zamknęli w celi nr 1 - celi śmierci. Beton i ciemno, taka nora. Na drugi czy trzeci dzień zabrali mnie do gestapo. Ustawili coś w rodzaju „kozła”, przywiązali mi ręce i nogi i zaczęło się przesłuchanie. Bili pejczami po całym ciele, ale nie będę o tym mówił. Okropność. Gdybym naprawdę czymś był, tobym się przyznał. Ale jak ja miałem być przestępcą?

W czerwcu 1943 r. przewieziono pana na Pawiak. Jak wyglądało to więzienne życie?

Zamknęli nas w celi nr 230. Leżały tam sienniki, niby ze słomy, ale była to prawie sieczka. Gnieździły się w nich tysiące pcheł. Atakowały ciało. Pewnego dnia przewieziono nas do głównej siedziby gestapo na Szucha. Tam rozpoczęło się kolejne przesłuchanie. Mówili, że jak się przyznam, to przestaną bić, ale przecież nie miałem do czego się przyznać! Po południu zamknęli mnie w celi śmierci nr 256. Tam się tylko modliłem…

Kiedy trafił pan do Auschwitz?

5 sierpnia 1943 r. zawieźli nas na stację Warszawa Główna i wepchnęli do wagonu. Myślałem o ucieczce - taka możliwość była. Ale zapowiedzieli, że za jakiekolwiek wybryki zostanie rozstrzelana rodzina.

Co pan zobaczył, gdy pociąg się zatrzymał?

Przywieźli nas nad ranem, 78 więźniów. Psy, automaty, kopniaki. Biegliśmy truchcikiem. Otworzyła się brama. I co? Niemców nie ma, nikogo nie ma. Myślimy: co się stało? O 5.00 usłyszeliśmy gong. Wysypało się kilka tysięcy więźniów. Można było chodzić, rozmawiać, więc pojawiła się nadzieja życia.

Jak zapamiętał pan przyjęcie do obozu?

Funkcyjni więźniowie każdemu wybijali na lewym przedramieniu numer obozowy. Ja otrzymałem: 135701. Następnie każdego golono z wszystkich miejsc owłosienia. Sprawdzali, czy ktoś jest obrzezany, zaglądali do ust. Po oględzinach kazali nam się umyć i wydali nam „pasiaki” - spodnie, koszulę, marynarkę, okrągłą czapkę, kalesony i buty drewniaki.
Mówili, że jak się przyznam, to przestaną bić. Tylko że ja nie miałem się do czego przyznać, bo nic

Jak wyglądał dzień w Auschwitz?

O piątej była pobudka i słanie łóżek - musiały być równe jak pudełka od zapałek! Potem mycie i śniadanie, czyli 15 dag chleba, czasem kostka margaryny i pół litra lury, niby-kawy. Wychodziliśmy przed blok i musieliśmy wykonywać różne ćwiczenia, „padnij - powstań”, „żabki”. Potem szliśmy do pracy. Mnie i kolegę przydzielili do Auschwitz III Buna-Werke. Ponieważ nie miałem żadnego zawodu, dostałem się do komanda murarskiego. Mój kapo Wili Besch powtarzał: „Marian, nie rób nic, ale pilnuj się, żeby tego nie widzieli esesmani”.

Z 375 dni spędzonych w obozie, 205 spędził pan w szpitalu. Jak do tego doszło?

12 grudnia 1943 r. dostałem 41 stopni gorączki i upadłem na Appelplatzu. Zanieśli mnie do obozowego szpitala, tzw. Krankenbau. Tam trafiłem na polskiego lekarza Antoniego Makowskiego. Powiedział od razu: „Mów mi Antek”! Miał trochę ponad 30 lat. Ale przez gardło by mi nie przeszło, żeby powiedzieć lekarzowi po imieniu!

Na co pan zachorował?

Miałem wodę w dwóch płucach. Doktor Makowski kombinował dla mnie zastrzyki, bo działał w obozie ruch oporu i zza drutów dostarczali nam leki. Lekarz zapowiedział operację na następny dzień. Miał mi włożyć do płuca gumową rurkę, żeby woda mogła wypływać na zewnątrz. 
A ja w nocy, z ogromnym wysiłkiem wykrztusiłem pełną miskę flegmy. Podejrzewam, że wrzód z ropą pękł. Operacja była już niepotrzebna.

W szpitalu odbywały się selekcje...

Przyjeżdżał elegancko ubrany lekarz. Tych, co się nie nadawali albo za długo leżeli, pakowano do suki. Ja byłem tak słaby, że bym się nie podniósł, więc na pewno trafiłbym do krematorium w Brzezince. Ale dr Makowski zdążył mnie wsadzić do trupów.

Co zrobił??

Położył mnie w pomieszczeniu, w którym leżały ciała zmarłych pacjentów. „Nie żyjesz i koniec!” - powiedział. Leżało tam chyba 6 trupów. Jak już odjechali - trwało to ok. godziny - sanitariusze przynieśli mnie z powrotem do łóżka. Dopiero po wojnie, jak odszukałem tego lekarza w Warszawie, to mi powiedział: „Ja ratowałem szczególnie młodych, dlatego i ciebie, Marianku, syneczku”.

Czy któreś z obozowych doświadczeń jeszcze tak silnie zapisało się w pańskiej pamięci?

W obozie codziennie wieszali, palili, unicestwiali. Ale dwa zdarzenia pamiętam szczególnie. Widziałem, jak przywieźli Polaka, który pół roku wcześniej uciekł z obozu. Złapali go w Krakowie. Zgolili mu głowę. Miał na sobie tarczę z napisem: „No cóż koledzy, jutro będę powieszony”. Można było mu pomóc? A skąd! Prowadzali go po obozie, żeby wszyscy widzieli, jak kończy się ucieczka, a potem powiesili. Byłem bardzo blisko szubienicy. Postawili go na stołku i zakneblowali usta, więc nie mógł nic wyraźnie powiedzieć. Ale ja słyszałem, jak wymamrotał: „Pomścijcie bracia faszyzm”. Dlaczego go pamiętam? Bardzo długo się szarpał. Esesman pociągnął go w końcu za nogi i skończył życie.

A drugie wydarzenie?

Niemiecki kapo Wili Besch zebrał czterech czy pięciu mężczyzn koło mojego łóżka w namiocie. Po chwili skoczył na jednego Niemca, złapał go za ręce i nogi, i trzymał, aż ten skonał. „Nikt nic nie widział” - krzyknął. Wzięli trupa na wózek, zawieźli do pieca i po krzyku.

Kim był ten człowiek?

Prowokatorem-donosicielem.

A co stało się z pana kolegą, Marianem Bodkiem?

Zdziesiątkowali go. Kiedy jeden więzień uciekł, dziesięciu szło za to na śmierć. Wracałem wtedy z pracy i tylko mu pomachałem ze łzami w oczach, ale już szubienicy nie widziałem. Kiedy wróciłem do domu, powiedziałem jego rodzicom, że został powieszony. Zamówili mszę za jego duszę. A on 16 lipca 1945 r. przychodzi do domu. Wyobraża sobie pani? To znaczy, że kłamałem! Okazało się, że Marian uciekł i schował się do obozowej łaźni.

Z Oświęcimia trafił pan do Buchenwaldu.

15 sierpnia 1944 r., kiedy zbliżała się Armia Czerwona, wszystkich więźniów-Polaków skierowano właśnie do Buchenwaldu. Dostałem tam numer 79444. Po dwóch dniach kilkuset z nas skierowano do „Dory” - obozu koncentracyjnego, który był filią Buchenwaldu. Tam produkowano rakiety V-1 i V-2.

Czy tam też udało się panu spotkać dobrych ludzi?

W tym obozie miałem naprawdę dużo szczęścia. Majster Jochan Kamman, który nas nadzorował, przynosił mi kanapki. Nie dawał ich do ręki, tylko chował w jakąś dziurę, a ja zjadałem je w ubikacji. Niech mi pani wierzy, że on tak się jakoś zaprzyjaźnił ze mną, bo jego syn też miał 17 lat. Powiedział mi kiedyś: „Hitler jest wielką świnią i największym bandytą na świecie. Tylko trzymaj pysk!”. Jego kanapki uratowały mi życie. Nogi bym mu ucałował.

W „Dorze” masowe mordowanie więźniów też było na porządku dziennym?

W tym obozie tysiące więźniów umarło z głodu. Ale pewnego dnia zrodził się też bunt, za który wielu otrzymało karę śmierci. Pracowałem wtedy bardzo blisko szubienicy i widziałem, jak co godzinę wieszali 4 więźniów. Powiesili ich około 300.

5 kwietnia 1945 roku wysłali nas, 500 więźniów, do Ravensbrück. Po 10 dniach drogi pieszo i pociągiem zostało nas już tylko 80. Jakim cudem ja przeżyłem? Byłem dobrze zbudowany. Żaden mróz, żaden deszcz był mi niestraszny. Tak jak mojemu ojcu, który przyszedł z Rosji na piechotę. A taki, co był wychowany w pieleszach, ile mógł wytrzymać?

30 kwietnia 1945 r. odzyskał pan wolność. Jak wyglądał powrót do domu?

Wróciłem w stanie opłakanym. Zaskorupiały, egzema, zarost, gruźlica, padaczka. Wstąpiłem do cioci koło stacji kolejowej. Zobaczyłem moją siostrzenicę Helę, studentkę. „Pochwalony!” - mówię, a ona: „Kto pan?”. Dostałem pół jajka, herbatę, jakieś ciastko. Położyli mnie spać. Podobno miałem otwarte oczy i usta, a oddech konającego. Dali znać do rodziców, że jutro przyjadę.

Kto pana przywitał?

Wyszło pół wsi. Ze stacji do domu miałem około 2 kilometrów. Niedużo, ale co 50 metrów musiałem odpoczywać. Nikomu nie przyszło do głowy wziąć taczkę. Szedłem ze 3 godziny. W końcu wyszła mama z bratem Tadkiem.

Ważył pan wtedy 38 kilogramów.

Padaczkę wyleczyłem, płuca wyleczyłem. Musiałem jeść jakieś zupki, kaszkę mannę, takie tam. Ojciec łapał psy i robił z nich smalec, a mnie wmawiano, że to tran. Ktoś podpowiedział, że trzeba jakieś szyszki jeść, czubki z młodej sosny. Mama to gotowała i dawała mi do picia na płuca.

Pomogło?

Tak naprawdę po latach wyleczyłem się streptomycyną, a nie szyszkami czy smalcem. Brat żony był pilotem w Dywizjonie 303. Jego żona przysyłała mi leki z Londynu.

Ale ta streptomycyna przysporzyła też panu kolejnych kłopotów…

Dostawałem ją w paczkach zagranicznych, więc zajęła się mną bezpieka. Zrobili mnie szpiegiem. Nie zmyślam. To był rok 1950. Dostałem wezwanie do bezpieki. Taki gówniarz, młodszy ode mnie krzyczy: „Przyznajecie się do związku mającego na celu zbrodnię przeciwko państwu ludowemu?”. Dostałem jakiegoś szału. „Jak macie rozstrzelać, to rozstrzelajcie teraz!” - zawołałem. Jakoś mnie stamtąd wypuścili, ale nie dostałem pracy.

Czy po tym wszystkim udało się panu znaleźć miejsce na ziemi?

Ożeniłem się, pojechałem na Kujawy. Nauczyłem się prowadzić gospodarstwo, które przepisałem potem synowi. Córki wykształciłem.

I teraz, gdy ma pan prawie 90 lat, wciąż odwiedza pan miejsca największego cierpienia z czasów II wojny światowej. Skąd bierze pan siłę?

Słyszałem te jęki, widziałem, jak unicestwiali ludzi. To było piekło na ziemi. Wie pani, ja i tak pójdę do nieba, bo w piekle już byłem. Teraz mam szczególny obowiązek o tym mówić. Jestem żywą historią. Dlatego opowiadam o tym młodzieży niemieckiej.

A polskiej nie?

Jeździłem na zaproszenia szkół, ale młodzież mówiła: „Co ten dziadek opowiada?”. Nie chcieli wierzyć. Więc w końcu przestałem do nich jeździć. W Niemczech to co innego. Kiedy mówię, to muchę można usłyszeć. Pytają: „Dlaczego rodzice nam o tym nie powiedzieli?”. Więc do Niemiec jeżdżę co roku. I będę jeździł, dopóki będę mógł.

Boi się pan śmierci?

Nie boję się. Wie pani co? Ja już dawno powinienem być w grobie.


https://plus.gazetakrakowska.pl/ja-wiem-ze-pojde-do-nieba-bo-w-piekle-juz-bylem/ar/11596872

 (Po przejęciu przez Heinricha Himmlera ,kierownictwa nad walką z partyzantką na okupowanych terenach Polski i ZSRR ,na mocy zarządzenia z dnia 31 lipca 1942 r wprowadzono urzędowe terminy. Zastąpiono w oficjalnych dokumentach słowa :
partyzant = bandyta ,partyzantka = banda )





niedziela, 12 maja 2024

Historie w postaciach zapisane /Lyskovicze -Laskovicze ,dziś Łyszkowice /




Semowit z Troydenu, wódz Mazowsza - 17 Maja 1359 ,we wsi  Squyrnieviczach(Skierniewice) potwierdza posiadanie wszystkich dóbr kasztelani łowickiej  w ziemi mazowieckiej dzierżawcom  kościoła gnieźnieńskiego oraz zapewnia ich mieszkańcom szerokie przywileje między innymi mieszkańcom wsi Lyskovicze .
Jest to dotychczas pierwszy znany  dokument ,w którym wymienia się z nazwy osadę Łyszkowice .
 Przyjmuje się że nazwa wsi ma charakter patronimiczny i pochodzi od nazwiska ,przezwiska człowieka  lub jego zawodu (nazwy urzędu ) przy pomocy końcówki - ice .Być może na swym przysiółku mieszkał rzemieślnik ,który w raz z innymi wyrabiał łyżki  na stół pański, którymi można było spożyć sporządzoną strawę ,lub liczyć na łyżkę strawy ze strony łaskawego właściciela dworu na którą zapotrzebowanie składali , przechodzący w stan spoczynku duchowni .  

Osada ,wieś ,arcybiskupstwa gnieźnieńskiego w ziemi sochaczewskiej województwa rawskiego w 1792 roku ,tworząca z rozległymi okolicznymi włościami osobny niegdyś klucz dóbr arcybiskupich ,do którego należały folwarki :  
Szeligowski ,Uchański ,Baranowski ,Chlebowski Łyszkowicki i wsie: 
Czatolin ,Wrzeczko ,Żabki ,Rzeczyca, Szeligów ,Łajów , Kuczków, Zakalin, (dziś Zakulin)Kalenice ,Uchań, Bobrowa, Wola Drzewiecka ,Jacochów ,Pszczonów ,Chlebów i Retniowiec   z obszarem gruntów około 250 wółk ,rozległymi lasami ,łąkami i kilku młynami. Były tu też  stajnie ,browary, zarybione   karpiami stawy arcybiskupie ,których w kluczu było aż 17 :
Przedeworny - Kulik -Jaroszkowski - Daniek- Wierzchów - Gzinka -Gościńcowy- Dilowany- Uchań- Płyciewny -Grzebieniacz - Pochrost- Zakalin - Popław, Koc i Struga. 

 Ze stadniny łyszkowickiej rozchodziły się konie rzadkiej piękności ,sławne na całą Polskę.

Był tu dwór należący do województwa rawskiego ,arcybiskup  Wojciech II. Baranowski miał dla wygody swej dom mieszkalny ,a  Prymas -Jan Lipski wystawił tu piękny pałac na podmurowiu ,gdzie żywota swego dokonał. (Prawdopodobnie otruty przez nadwornego lekarza ?)
Stałą rezydencję po Potopie Szwedzkim ,miał tu Prymas -Wacław Leszczyński herbu Wieniawa ,gdzie  przeniósł się do wieczności 1 kwietnia 1666 roku .




Map of South Prussia - 1802-1803 by Gilly


 
W XIX wieku wieś i kolonia powiat łowicki ,gmina Łyszkowice ,parafii Pszczonów leżąca nad strumieniem Bobrówką -  vel  Kalenicą ,ma cukrownię ,browar , w którym pracuje siedmiu ludzi ,są trzy szkoły ,sąd gminny ,stacja pocztowa, olejarnia ,cegielnia , piekarnia ,dom zajezdny ,kilka sklepików. Ogród w guście włoskim założony przez prymasa Lipskiego ,był jeszcze za czasów arcybisk. A .Olszowskiego .Do października 1880 r. mieściły tu się biura administracji Księstwa Łowickiego . 


  

Mundury wszelkich władz Królestwa Polskiego : 
stosowne do Dekretu Najjaśniejszego Pana z dnia 11/23 Maja 1836 roku  w tym także Zarządu Xięstwa Łowickiego /Vistelius, Ivan Ivanovič (1802-1872) /

Mundur 6 i 8 klasy Zarządu Księstwa Łowickiego 

Mundur 9 i 10 klasy Zarządu Księstwa Łowickiego

  Frak mundurowy Zarządu Księstwa Łowickiego 

Surdut mundurowy Zarządu Księstwa Łowickiego 

Surdut kancelistów klas niższych Zarządu Księstwa Łowickiego  


Jan Lipski (1638–1641) arcybiskup gnieźnieński, Prymas Polski.

Sekretarz Zygmunta III Wazy , Kanclerz królowej Konstancji Habsburżanki.




Jeden z dziewięciu synów Wawrzyńca i Anny Plichcianki, urodzony w 1589 r. w  we wsi Lipie w parafii , św. Jakuba Apostoła w Krzemienicy. W kościele tym nakręcono część scen do filmu pt. Pan Wołodyjowski, gdzie "gra" on kościół w Kamieńcu Podolskim a Michał składa przysięgę .


Na zewnętrznych ścianach świątyni widoczne są ślady uszkodzeń z czasu Potopu Szwedzkiego. Powstały one w 1656 r., gdy na polach pobliskich wsi Lipie i Strzemeszna Stefan Czarniecki stoczył zwycięską bitwę ze Szwedami. Mury kościoła wkrótce naprawiono, a w roku 1658 biskup kujawsko-pomorski Kazimierz Florian Czartoryski dokonał jego powtórnej konsekracji.

Arcybiskup Jan Lipski ,wśród ciężkich boleści przygotowawszy się na śmierć przez przyjęcie Sakramentów świętych z oznakami wielkiej świętobliwości przeniósł się do wieczności w sile wieku , w 52 roku życia dnia 13 maja 1641.w Łyszkowicach. W testamencie przeznaczył spore sumy na cele charytatywne i kościelne. Zgodnie ze swoją wolą został pochowany w Łowiczu.
Prawdopodobnie został otruty przez nadwornego lekarza za to, iż przyczynił się do ukarania różnowierców, którzy znieważyli religię katolicką.
Długo o tym nikt nie wiedział ,aż dopiero doktor ów przy śmierci swojej spowiednikowi całą rzecz opisał i wyjawił i na pamiątkę tego heroicznego Męża rozgłosić kazał.
Doktor domowy zabójca ,żalem zdjęty ,upatrzywszy czas ,gdy nikogo przy chorym nie było ,do nóg Jana upada .Widzę prawi ,że się o nic bardziej nie starasz jako żebyś się temu Panu przymilił, który Cię do siebie wzywa :proszę Cię przez tego Boga ,od którego spodziewasz się dostąpić miłosierdzia i odpuszczenia grzechów swoich ,żebyś też i mnie darował ciężki kryminał ,którym przeciwko tobie popełnił.
Z mojej prawej ręki umierasz .Jam Cię przekupiony otruł : żal mi tego serdecznie ,rad bym temu zapobiegł ,ale już po czasie .
Zdumiały stanął na to Arcybiskup ,a wkrótce ,westchnąwszy do Boga mówi  :Bóg mój dla miłości mojej umierając ,wszystkim nieprzyjaciołom swoim darował winy ,a i Tobie dla miłości jego nie mam darować ?
Daruję z całego serca i żebyś miał oczywisty tego dowód ,że szczerze mówię ,Podskarbiego swego przywołać kazał ,i głęboko milczeniem utaiwszy ów akces aż do śmierci ,sto czerwonych złotych wyliczyć mu ze skarbu swego kazał .
Pogrzeb  Prymasa stosownie do wyrażonej w testamencie woli jego ,odbył się w Łowiczu wśród ogromnego udziału wszystkich stanów Rzeczpospolitej .Przy wyprowadzeniu zwłok z zamku arcybiskupiego do którego je kilka dni przedtem z Łyszkowic przeprowadzono ,wygłosił mowę Stanisław Tomisławski ,kapłan Towarzystwa Jezusowego ,kaznodzieja królewski .Przed pochówkiem miał też mowę pochwalną na cześć nieboszczyka najserdeczniejszy przyjaciel jego Jerzy Ossoliński ,podkanclerzy korony.
Prymas Jan Lipski zasiadał na tronie arcybiskupim tylko dwa lata. Był synem sędziego ziemi rawskiej, trzecim z czternaściorga dzieci. Postaci był rosłej ,twarzy wesołej ,serca wspaniałego ,skromny w jedzeniu i piciu wstrzemięźliwy. Jego wychowaniem zajął się stryj Franciszek, kanonik gnieźnieński. Kształcił się w kolegium jezuickim w Kaliszu oraz studiował teologię i prawo we Włoszech. Po śmierci prymasa Jana Wężyka, Jan Lipski został arcybiskupem gnieźnieńskim i prymasem Polski. Zreformował zarząd dobrami arcybiskupstwa, odnowił zamek prymasowski w Łowiczu i rezydencję w Warszawie. Ufundował kaplicę Najświętszego Sakramentu w dawniej Kolegiacie Prymasowskiej, dziś Bazylika Katedralna pod wezwaniem W.N.M.P. Kaplicę wraz z kryptą w kolegiacie łowickiej kończyli bracia prymasa, najpierw Filip - opat wąchocki, później Samuel - starosta stanisławowski. Zapewne dlatego i oni zostali tu pochowani. Nieco później spoczął tu również Konstanty Lipski - arcybiskup lwowski oraz Józef Michał Trzciński - biskup sufragan gnieźnieński.

 Łyszkowice położone niegdyś Wśród wspaniałych lasów (których „szczątki" ciągną długim pasem w stronę Skierniewic), odznaczała się większą zdrowotnością aniżeli Łowicz, to też arcybiskup Jan Lipski wybudował na podmurowaniu pałac drewniany i w nim wizerunki arcybiskupów gnieźnieńskich z stosownymi napisami umieścił  oraz założył ogród na wzór ogrodów włoskich. Odtąd często przebywali prymasi w swej nowej rezydencji, a niektórzy w niej nawet żywota dokonali. 










abp Wacław Leszczyński .był synem kalwina Andrzeja, wojewody brzesko-kujawskiego i katoliczki Zofii z Opalińskich, urodził się 15 sierpnia 1605 r. w Baranowie Sandomierskim.
Na wyraźne życzenie ojca, gorliwego kalwinisty, został ochrzczony w tym wyznaniu. Po śmierci ojca, matka, gorliwa katoliczka, wychowała dzieci na katolików. Skończył kolegium jezuickie w Poznaniu, a następnie studiował w Perugii, Padwie i Paryżu. ''...Po szczęśliwym ukończeniu sejmu warszawskiego arcybiskup Leszczyński udał się wprost do Łyszkowic ,gdzie kazawszy podczas nieobecności swojej z restaurować na prędze pałac tamtejszy w nim aż do śmierci stale rezydował .Ponieważ wszystkie siedziby arcybiskupów – również zamek w Łowiczu – zostały zniszczone przez Szwedów. Mimo dotkliwej choroby, zajęć sejmowych i senatorskich, interesował się od początku sprawami swojej archidiecezji, którą po wojnie szwedzkiej musiał dobudować pod względem materialnym i moralnym. Starał się być aktywnym na polu politycznym.  ''...W Łyszkowicach ,śledząc pilnie sprawy publiczne a szczególnie ostatnie wysilenia najeźdźców północnych tudzież nowe groźne ruchy Kozaków na Ukrainie których ugoda nie zadowoliła .Nareszcie dnia 11 grudnia 1659 Polacy a dnia 19 tego miesiąca Szwedzi zdali deklaracje pokojowe i obydwie strony obrały sobie Oliwę na miejsce układów a termin do zjazdu pełnomocników na dzień 10 stycznia roku 1660 naznaczyły .Podczas rokowań pokojowych król z małżonką przebywał w Gdańsku ,a nie mogąc doczekać się ich końca w połowie kwietnia tegoż roku wybrał się do Warszawy, wstąpiwszy po drodze do Łyszkowic w celu nawiedzenia arcybiskupa ...''
Arcybiskup Leszczyński był człowiekiem pobożnym. Był hojny wobec ubogich, łagodny w obejściu i doskonale wykształcony. Był sekretarzem króla Zygmunta III Wazy, pozostając na dworze kolejnych władców. Zarzuca mu się zbytnie uleganie na polu prowadzonych działań politycznych królowej Marii Ludwice.
Podczas najazdu szwedzkiego na Warmię w 1655 r. ukrył się w Królewcu. Gdy Warmię zagarnął elektor pruski Fryderyk Wilhelm, lękając się o los Kościoła złożył hołd elektorowi. Został za to oskarżony o zdradę. Aby się rehabilitować, przyczynił się do zawarcia traktatów welawskich w roku 1657. Po tym nie wypominano mu już zdrady, a król Jan Kazimierz zaproponował arcybiskupstwo gnieźnieńskie i godność prymasowską. Zmarł 1 IV 1666 roku w Łyszkowicach, w wieku 61 lat. Pochowano go w kolegiacie łowickiej.






Wieszczowi -Lud Księżacki z Łowickiego (1927 r.)„Bo królom był równy…”.

 Księżanki z wieńcem przed mostem Poniatowskiego w Warszawie . Sprowadzenie zwłok Juliusza Słowackiego z paryskiego Cmentarza Montmartre do ...