Powiadali starzy złośliwie:
„trzy gęsie, dwie niewieście —
zrobiły jarmark w mieście.“
Chcemy przez kurtuazję dla płci
pięknej przypuszczać, że kapitolińskie bohaterki więcej miały
udziału w sprawianiu jarmarcznego gwaru, aniżeli nasze szlachcianki
rodu ludzkiego, pochodzące po kądzieli wprost od zacnej matrony
Ewy, herbu: Ogryzek.
Nie potrzeba być ekonomistą i
statystykiem, — wystarczy być Grzegorzem, lub Walkiem ze
Skierniewic jeżdżącym z pochówkiem własnego inwentarza na targ
— aby skonstatować, że jarmarki w czasach dzisiejszych, a
mianowicie z zaprowadzeniem dróg żelaznych i łatwiejszych
środków komunikacyjnych straciły wiele ze swego wpływu na ruch
handlowy i w ogólnym obrocie gospodarstwa krajowego stały się np.:
tym czym dawne krzesiwka z hubką w stosunku do dzisiejszych zapałek
szwedzkich.
Kalendarz i pogoda, — o to dwie
jedyne przyczyny naszej wycieczki do Łowicza. Kalendarz zapowiadał jarmark
świętojański, — pogoda sprzyjała, więc skombinowawszy jedno z
drugim wypadła peregrynacja nad Bzurę. W rzędzie owych 55-ciu
pereł i perełek guberni Warszawskiej, Łowicz nie jest wcale
"Perłą
Uriańską " a jeżeli nią ma być koniecznie, to już chyba z rodzaju tych „zamarłych'', co
utraciły blask i wartość dawną od chwili, kiedy przestały
ozdabiać infułę biskupi łowickiej.

Dzisiaj to mieścina cicha,
skromna, spotulniała, nawet się nie pyszni z tych kilku zabytków,
co się jakoś w gruzy jeszcze rozsypać nie chcą; tu i ówdzie
pleśnią starości pokryta, podobna do staruszki pochylonej wiekiem,
ogłuchłej już i niedowidzącej, a z przyzwyczajenia szukającej
jeszcze towarzystwa i przyjmującej chętnie gości u siebie. Na starym rynku dwie epoki bardzo
znacznie pomieszały się już z sobą. Z jednej strony kamienną koronką u
szczytu wystrojona kanonia, odległe gdzieś pamiętająca czasy trzyma się, chociaż z biedą
jako-tako; z drugiej na boku w smacznym stylu stanął młodszy od
niej o wiele ratusz, brunatną farbą silnie
przeciągnięty. Styl to zaiste smaczny, bo budynek wygląda, jakby
z czekolady urobiony. Młodzik nowożytny, niestety, i odwieczna
staruszka nie widzieli się dotychczas, kościół farny stanął
im w drodze i przeszkodził poznaniu. Szkoda, że kościoła nie
mogliśmy zwiedzić i przypatrzeć się między jego osobliwościami
oryginalnemu portretowi, któregoś z członków dawnej sufragani,
obdarzonemu fantazją artysty, czy wybrykiem natury — dwoma nosami i dwiema parami
oczu na jednej twarzy. Ile ten wyjątkowy człowiek, jeżeli istniał
rzeczywiście, widzieć i czuć w swoim czasie musiał!... W kościele
ludu tłoczyło się mnóstwo, z pieśnią i modlitwą na ustach.
Reszta co miejsca wewnątrz nie znalazła, przytulała się do murów
kościoła, jak do łona jedynego przyjaciela i szeptała mu swoje
troski, potrzeby i tajemnice duszy. Pismo powiada, że modlitwa
wiernych skały przebija, więc i przez mur kościelny przeciśnie
się do Boga!...
Jeżeli chodzi o wyliczenie wszystkich
osobliwości miasta powiatowego oprócz cukierni, apteki, handlu win,
w którym sprzedają także czapki, oryginalnych kramików z mydłem,
cebulą, kantorem pism periodycznych etc. etc, — to nie wolno
pominąć dwóch objawów postępu i komfortu miejskiego w postaci
budek sodowych urządzających sobie konkurencję w odległości
trzydziestu kroków. Dwa razy do roku miasto ożywiało się
niezwyczajnie, na św. Jana i św. Mateusza. Wtedy Tkaczewem i ulicą Warszawską
wzbijały się kłęby kurzu i do miasta z wszech stron wbiegały
kasztanki, siwki, taranty, hulanki, ogiery, klacze, źrebce et tutti
ąuanti z rodzaju jednokopytnych potomków Bucefała i bardzo
dalekich kuzynów Fantaski, Thetydy, Przedświta itp.
Targ koński zapełniał się wozami,
bryczkami, koczami, ruch, rejwach, gwar, chaos, koń i człowiek mieszali się z sobą w jakiś
różnobarwny konglomerat. Rżenie koni i głos ludzi spływały się
w dysharmonię jarmarczną podtrzymywaną trzaskaniem z bata,
mlaskaniem, pogwizdywaniem i tętentem kopyt. Typowe postacie
wieśniaków, faktorów, handlarzy, kupców, roiły się i
przeciskały w tłumie, grupując w rodzajowe obrazki dopraszające
się żywcem przeniesienia na płótno. Bywało dawniej, jarmarki w Łowiczu
odbywały się wystawnie i z paradą. W mieście wrzało jak w samowarku, konie przyprowadzano jak
cacka, godne choćby marmurowych żłobów magnatów , było patrzeć na
co, zapalić się, rozgrzeszyć. Pieniążki kursowały szybko z rąk
do rąk, interesy szły galopem, nawet konie miały
weselszą minę. A każde kupno musiało być „oblane'' i to suto, czasem aż za suto. Po interesach
szukano rozrywki. Podobno na czas jarmarków zjeżdżał nawet teatr
i w stajni przemienionej na świątynię sztuki śpiewano opery przy
fortepianie i kwartecie smyczkowym. Z tego wszystkiego pozostały
dzisiaj rozerwane ogniwa, stajnie stoją jak dawniej, kwartet
smyczkowy grywa ciągle jeszcze (Boże bądź miłościw uszom
nieszczęśliwych słuchaczy!) może by się i klawicymbał jaki
znalazł tylko najważniejszej zabrakło rzeczy, śpiewaków.
Powiadają, że „bracia szlachta'' podochociwszy sobie, to i
szczęścia w grze szukać tu lubiła. A bywało pono i tak, że z
braku stołu do kart, zdejmowano drzwi z zawias, układano na dwóch
beczkach i dalej na... kierową damę! Powiadają,— (przysięgać
nie będziemy), że los figle płatał nie lada. Nieraz na jednej
małej karcie zmieściła się para koni i bryczka, i wszystkie
pieniądze za sprzedane siwki i słowo honoru wartości ze sto rubli.
Ba! opowiadają nawet o pewnym rycerzu pikowym, co aksamitną
kamizelką na ostatnią stawkę, odegrał nie tylko swoje pieniądze,
ale jeszcze zabrał partnerom pół tysiąca rubelków en gettu. A
wino lało się inaczej, niż dzisiaj, bywało: kiedy szaleć na
jarmarku, to już bez opamiętania.
Dziś, tradycja tego zaledwie
została. Bogu dzięki.
Cienkie piwo i twarde podeszwy cielęce
w kształcie kotletów, odchodzą wcale nie świetnie, z „braci szlachty'' rzadki jaki okaz zjawi się
z miną konesera, popatrzy na liche szkapy, nawet o cenę nie spyta,
siada na bryczkę i wyjeżdża z jarmarku. Szczęścia, chyba furmani
na dyszlu jeszcze próbują. Prawdę powiedziawszy, to i patrzeć
nie ma na co. Wczoraj np. na całym targu jedyny ogier gniady wodził
rej i za 700 rs. gotów był pójść pod cudze siodło, tylko, że
ani pana nowego, ani siodła nie znalazł. Inne biedne koniska,
patrzyły tak litośnie, gryząc siano bez apetytu, smutnie jakoś,
melancholicznie i stały u żłobu, jakby je na stracenie
przyprowadzono, nie na handel. Kilka par tłustych, pokaźnych wołów
z dumną pogardą żuło swoją strawę pomiędzy tymi prostymi chudzinami, w Wysokiem niby rozumieniu
o swojej sturublowej wartości. W takim towarzystwie potomków cnej
Rossynanty, jasno kościstej klaczy rycerza Don-Chichotka .wół
podpasły mógł być wczoraj śmiało zarozumiałym , na łowickim
targu. Oparty o węgieł domu z przygasłem okiem, z jakimś
uśmiechem pół ironicznym, a pół bolesnym stał stary „faktor
koński'' z rękami bezczynnie schowanymi w kieszeniach; kiwał
głową, cykał przez zęby, czasem ziewając czapkę z tyłu głowy
na oczy podsunął, podrapał się w brodę i znowu popadał w nudę
nieznaną mu lat temu dwadzieścia.
- Kein Geschäft ! Mruczał od czasu
do czasu .Co te dzisiejsze jarmarki warte ?śmiechu warte!
Bywaj grodzie nad bzurski, bywaj!—nie
zobaczysz nas więcej, chyba twój jarmark zostanie zmieniony na
rolniczo-przemysłową wystawę prowincjonalną, co będzie miała
rzeczywistą rację za sobą, jako brak postępu gospodarstwa
krajowego, i na której łyse kobyły będą kompromitowały
gniadego ogiera.